Выбрать главу

Rozdział 24

Właśnie przekręcałem się na drugi bok próbując zasnąć, kiedy zauważyłem, że kolory na pulpicie sterowniczym zaczęły się zmieniać. Był to pięćdziesiąty piąty dzień mojej podróży, a dwudziesty siódmy po obróceniu statku. Przez cały ten okres pulpit był jaskrawo różowy. Teraz tworzyły się na nim białe kłębki, które rozrastały się i zbijały w kupki.

Dolatywałem na miejsce! Docierałem do kresu podróży — gdziekolwiek by to nie było.

Mój malutki stateczek — śmierdząca, twarda, nudna trumienka, wewnątrz której mówiąc sam do siebie, grając sam z sobą i mając absolutnie siebie dość obijałem się już prawie dwa miesiące — leciał już znacznie poniżej prędkości światła. Przechyliłem się, by spojrzeć na ekran, który znajdował się teraz „na dole” ponieważ statek zwalniał, ale nie zobaczyłem niczego atrakcyjnego. Owszem, była tam gwiazda. Było nawet wiele gwiazd, w konfiguracjach, które niczego mi nie przypominały; kilka różnych odcieni niebieskiego od jasnego do wprost kłującego w oczy. Widziałem też czerwoną gwiazdę, która wyróżniała się raczej natężeniem barwy niż jasnością. Był to wściekle rozogniony węgielek, niewiele jaśniejszy niż Mars oglądany z Ziemi, ale za to czerwień miał głębszą, brzydszą.

Spróbowałem wzbudzić w sobie jakieś zainteresowanie.

Nie przychodziło mi to łatwo. Po dwóch miesiącach odrzucania wszystkiego dookoła, ponieważ było nudne albo stanowiło zagrożenie, z trudem przyjmowałem postawę bardziej otwartą, entuzjastyczną. Włączyłem skaner sferyczny i zacząłem rozglądać wokół, w miarę jak statek obracał się zgodnie z rytmem skanera, ścinając obierzynki nieba, które od razu padały ofiarą kamer i analizatorów.

RAPORT LOTU

Pojazd 3-104. Wyprawa 031 D18. Załoga N. Ahoya, C. Zacharczenko, L. Marks.

Czas przelotu 119 dni 4 godziny. Pozycja nie zidentyfikowana. Najprawdopodobniej poza skupiskiem galaktyki, w chmurze pyłowej. Identyfikacja zewnętrznych galaktyk wątpliwa.

Resume: „Skaner nie wykrył śladów planet, artefaktów czy asteroidu, który nadawałby się do lądowania. Najbliższa gwiazda — ok. 1,7 lat świetlnych. Cel lotu przypuszczalnie uległ zniszczeniu. W drodze powrotnej nastąpiła awaria systemu równowagi biologicznej i Larry Marks poniósł śmierć”.

I prawie natychmiast otrzymałem mocny, wyraźny i bliski sygnał. Pięćdziesiąt pięć dni nudy i wycieńczenia w mgnieniu oka wywietrzało mi z głowy. Było to coś bardzo dużego, albo znajdowało się bardzo blisko. Odechciało mi się spać. Kucnąłem nad wizjerem opierając się na kolanach i dłoniach i wtedy zobaczyłem — kanciasty obiekt poruszający się prosto w kierunku ekranu. Cały błyszczał. Czysty metal Heechów! Była to nieregularna bryła o spłaszczonych bokach, a z jednego z nich wyrastały zaokrąglone wybrzuszenia.

W moich żyłach zaczęła krążyć adrenalina, a głowa zaroiła się od wizji smakowitych kąsków. Przyglądałem się mu, aż zniknął z oczu, po czym rzuciłem się do analizatorów niecierpliwie oczekując wyników. Było to bez wątpienia coś dobrego, pozostawał tylko problem — jak dobrego. Może wyjątkowo dobrego! Może cała Planeta Peggy mogła być moja — plus procenty rzędu milionów dolarów do końca życia. A może to tylko jakaś porzucona skorupa. Może… — było to szalone marzenie, choć ten kanciasty kształt coś takiego sugerował — może jest to naprawdę duży statek Heechów, który będzie latać tam, gdzie człowiek zechce, który zabierze tysiące ludzi i miliony ton ładunku. Marzenie to mogło się ziścić. A nawet gdyby nie, gdyby była to faktycznie porzucona skorupa, to potrzebowałem tylko jednej jedynej rzeczy z jej wnętrza, niewielkiego pstryczka, jednego wichajstra, jednego pipka, którego nikt nigdy jeszcze nie odkrył, a który mógłby zostać rozebrany na części, odtworzony i wykorzystany na Ziemi…

Potknąłem się i zdarłem sobie skórę z kostek dłoni o spiralę, która teraz rozbłyskiwała ciepłym złotym światłem. Zlizałem krew i zdałem sobie sprawę, że statek się porusza.

A nie powinien! Nie był tak zaprogramowany. Miał przecież pozostać na orbicie, którą musiał odnaleźć, i na dodatek tak długo, aż się nie rozejrzę i nie podejmę odpowiedniej decyzji.

Patrzyłem dokoła zupełnie zmieszany i zagubiony. Błyszcząca płyta tkwiła nieporuszona pośrodku wizjera i nie zmieniała położenia, automatyczny skaner sferyczny wyłączył się sam. Z opóźnieniem usłyszałem odległy, głośny ryk silników lądownika. To one poruszały statek, który kierował się wprost na ten błyszczący obiekt.

A nad siedzeniem pilota błyskało zielone światło.

Coś było nie tak. Zielone światło zostało zainstalowane przez człowieka. Nie miało ono nic wspólnego z Heechami, był to zwyczajny, tradycyjny obwód radiowy, który informował mnie, że ktoś mnie wzywa. Ale kto? Któż mógłby znajdować się w pobliżu mojego świeżutkiego odkrycia?

— Halo! — krzyknąłem włączywszy kciukiem nadajnik. Usłyszałem odpowiedź, której nie zrozumiałem, zdawało mi się, że ten ktoś mówi w jakimś obcym języku, może po chińsku. Była to jednak istota ludzka. — Po angielsku, do cholery! — wrzasnąłem. — Coś ty za jeden!

Nastąpiła chwila milczenia. — A ty? — spytał inny głos.

— Nazywam się Bob Broadhead — warknąłem.

— Broadhead? — Usłyszałem zdziwione szepty. Po chwili odezwała się znowu osoba mówiąca po angielsku. — Nie mamy w rejestrze poszukiwacza o takim nazwisku. Czy jesteś z Afrodyty?

— A co to jest?

— O Boże! Ktoś ty taki? Tu mówi kontrola lotów Gateway-2. Nie mamy czasu się z tym pieprzyć. Podaj swoją identyfikację. Gateway-2!

Wyłączyłem radio i odchyliłem się na oparcie przyglądając się, jak płyta staje się coraz większa, a jednocześnie ignorując zielone światełko. Gateway-2! To ci dopiero! Gdybym chciał tu dolecieć, zgłosiłbym się na regularny lot zgadzając się w ten sposób na dzielenie się wszystkim, co znajdę. Poleciałbym bezpiecznie, jak turysta, trasą sprawdzoną już setki razy. Ale ja tego nie zrobiłem. Wybrałem lot, którego nikt jeszcze nie wypróbował i podjąłem ryzyko. Jego ciężar odczuwałem dręczony codziennym przerażeniem przez te potworne pięćdziesiąt pięć dni.

To nie było w porządku!

Straciłem głowę. Rzuciłem się w kierunku selektora kursów i przekręciłem gałki na chybił trafił.

Nie mogłem się pogodzić z taką klęską. Nie byłem w stanie uznać, że niczego nie odkryłem. Nie byłem też w stanie zaakceptować faktu, że dokonałem czegoś bardzo łatwego, za co nie dostanę ani grosza.

Zrobiłem za to coś jeszcze gorszego. Na pulpicie błysnęło jaskrawożółte światło, po czym cały pulpit sczerniał.

Umilkł cichutki pisk silników ładownika.

Wszystko zatrzymało się. Statek zamarł. Urządzenia Heechów przestały działać, wyłączył się nawet system chłodzenia.

Zanim Gateway-2 wysłała pojazd holowniczy, w temperaturze 75° zacząłem już majaczyć od udaru cieplnego.

Gateway była gorąca i wilgotna, na Gateway-2 było tak zimno, że musiałem pożyczyć jakąś kurtkę, rękawiczki i ciepłą bieliznę. Gateway śmierdziała potem i kanałami. Dwójka miała smak rdzewiejącej stali. Gateway była jasna, hałaśliwa i pełna ludzi, na tej drugiej było prawie zupełnie cicho, ponieważ przebywało tam zaledwie siedem osób, nie licząc mnie. Heechowie nie dokończyli budowy Gateway-2. Niektóre z tuneli urywały się w litej skale, a w ogóle było ich zaledwie kilkadziesiąt. Nie prowadzono tam jeszcze uprawy roślin, więc powietrze w całości pochodziło z chemicznych procesorów. Cząstkowe ciśnienie O2 wynosiło poniżej 150 milibarów, poza tym atmosferę tworzyła mieszanka azotowo-helowa, o ciśnieniu około połowę mniejszym od ziemskiego. Dlatego też głos człowieka brzmiał bardzo wysoko, a ja przez pierwsze parę godzin nie mogłem złapać oddechu.

Potężny, ciemny Japończyk z Marsa, Norio Ituno, pomógł mi wydostać się z lądownika i osłonił mnie przed niespodziewanym chłodem. Użyczył mi swego łóżka, napoił i pozwolił odpocząć jakąś godzinkę. Zdrzemnąłem się, a kiedy się obudziłem, siedział obok przyglądając mi się z rozbawieniem i szacunkiem. Szacunek przeznaczony był dla osoby, której udało się skasować statek wart pięćset milionów. Rozbawienie — dla idioty, który to zrobił.