Opinia Korporacji: Przez wzgląd na dotychczas nienaganne postępowanie N. Ahoi nie wyciąga się wobec niego żadnych konsekwencji.
Czuję, że coś się we mnie dzieje. Tak jakby miękkie wilgotne wnętrze klatki piersiowej zaczynało podchodzić mi do gardła. Gdybym teraz chciał coś powiedzieć, a nie kontrolował mego głosu, byłby drżący i beznadziejnie smutny. Próbuję więc nad nim zapanować, choć zdaję sobie doskonale sprawę, że takiego wzruszenia nie mogę przed nim ukryć: dzięki odczytom czujników wie na podstawie drżenia mięśnia trójgłowego czy wilgotności dłoni, co się dzieje wewnątrz mnie.
W każdym bądź razie próbuję. — Posłuchaj, Sigfrid — mówię tonem nauczyciela biologii objaśniającego słuchaczom spreparowaną żabę. — Moja matka mnie kochała. Wiedziałem o tym i ty także to wiesz. To logiczne, że nie miała innego wyboru. Freud podobno powiedział, iż z chłopca, który ma pewność, że jest pupilkiem matki, nigdy nie wyrośnie neurotyk. Tylko, że…
— Daj spokój, Robbie. To nie jest zupełnie tak, jak mówisz, a poza tym intelektualizujesz. Tak naprawdę, to czcze gadanie zupełnie cię nie obchodzi i ty dobrze o tym wiesz. Grasz na zwłokę, co?
Innym razem za takie coś powyrywałbym mu wszystkie kable, jednak dzisiaj prawidłowo odgadł mój nastrój. — W porządku, ale jestem pewien, że matka mnie kochała. Musiała mnie kochać! Byłem jej jedynym synem. Mój ojciec nie żył — tylko bez tego pochrząkiwania, Sigfrid, zaraz do tego dojdę. Jej miłość do mnie była logiczną koniecznością i ja to tak odbierałem, choć nigdy mi tego nie powiedziała. Nigdy.
— Czy to znaczy, że przez całe życie ani razu nie powiedziała, że cię kocha?
— Nie! — krzyczę. Po chwili odzyskuję panowanie nad sobą. — Ale przynajmniej nigdy mi tego nie powiedziała wprost. Owszem, kiedy miałem jakieś osiemnaście lat i właśnie zasypiałem, usłyszałem, jak w sąsiednim pokoju mówiła do jednej ze swoich przyjaciółek, że jestem wspaniałym chłopakiem. Była ze mnie dumna. Już nie pamiętam, co takiego zrobiłem, znalazłem pracę czy zdobyłem jakąś nagrodę, ale w tamtej chwili była ze mnie dumna i kochała mnie, i powiedziała to… tyle, że nie do mnie.
— Mów dalej. Bob.
— Mówię przecież! Daj mi trochę czasu. To boli. Sądzę, że to właśnie nazywasz bólem pierwotnym.
— Proszę cię. Bob, nie stawiaj sobie diagnozy. Po prostu mów. Pozwól, by to samo z ciebie wylazło.
— A, cholera…
Sięgam po papierosa i zatrzymuję się w pół ruchu. Taki wybieg daje dobre wyniki, zwłaszcza kiedy Sigfrid mi nie popuszcza, ponieważ prawie zawsze zaczyna wtedy dochodzić, czy przypadkiem nie próbuję dać upust napięciu, zamiast się z nim uporać. Tym razem czuję jednak zbyt duże obrzydzenie do samego siebie, Sigfrida, a nawet matki. Chcę mieć to już za sobą. — Posłuchaj — mówię więc — to było tak. Bardzo kochałem matkę i wiem — wiedziałem! — że i ona mnie kochała. Ale nie umiała tego okazać.
Zdaję sobie nagle sprawę, że trzymam w dłoni papierosa i gniotę go nie zapalając. Sigfrid zaś — to dziwne — nawet tego nie skomentował. — Nie wyraziła tego w słowach — brnę dalej. — I nie tylko to. Wiesz, to zabawne, jednak nie przypominam sobie, by mnie kiedykolwiek dotykała. Czasami mnie całowała na dobranoc. W czubek głowy, i pamiętam, że opowiadała mi bajki. Była też zawsze, kiedy jej potrzebowałem. Ale…
Muszę przerwać na moment, by zapanować nad swoim głosem. Głęboko i spokojnie wciągam powietrze przez nos koncentrując się, by oddychać równomiernie.
— Jak widzisz, Sigfrid — mówię dokładnie ważąc słowa i ciesząc się z klarowności i precyzji, z jaką je wygłaszam — nie dotykała mnie zbyt często. Z jednym tylko wyjątkiem. Była dla mnie bardzo dobra, kiedy chorowałem. A chorowałem często. Wszyscy mieszkający w pobliżu kopalni żywności cierpieli na krwotoki z nosa i infekcje skórne. Sam wiesz, jak to jest. Dawała mi wszystko, czego potrzebowałem. Była przy mnie, Bóg raczy wiedzieć, jak sobie radziła pracując i opiekując się mną jednocześnie, i kiedy byłem chory…
— Dalej, Robbie — zachęca po chwili Sigfrid — wyduś to. Próbuję, ale ponieważ wciąż jestem zakłopotany, mówi:
— Powiedz to szybko. Wyrzuć z siebie. Nie martw się, czy cię rozumiem i czy ma to jakiś sens. Musisz się tego pozbyć.
— Mierzyła mi temperaturę — wyjaśniam. — Dobrze wiesz, jak to wygląda. Wkładała mi w tyłek termometr i trzymała go — ile to mogło być — jakieś trzy minuty. A potem wyjmowała i odczytywała temperaturę.
Jestem już prawie na granicy wybuchu. Chcę, żeby nastąpił, ale wpierw pragnąłbym przejść przez to wszystko — od początku do końca. Jest to wręcz seksualne przeżycie — jak wtedy, gdy decydujesz się pójść do łóżka z kobietą i choć właściwie nie chcesz jej się tak bardzo oddać, jednak to robisz. Odmierzam swoje opanowanie, by go starczyło do końca. Sigfrid nic nie mówi i po chwili udaje mi się wykrztusić:
— Widzisz sam, jak to jest. To zabawne. Całe życie — ile tego będzie? — jakieś czterdzieści lat. A mnie ciągle nie opuszcza myśl, że bycie kochanym łączy się jakoś z wsadzaniem czegoś w tyłek.
Rozdział 26
Na Gateway podczas mojej nieobecności zaszło sporo zmian. Podniesiono na przykład taksę dzienną. W ten sposób Korporacja pragnęła pozbyć się paru darmozjadów, takich jak Shicky i ja. Nie była to pocieszająca wiadomość, znaczyła, że opłacony wcześniej podatek nie starczy, jak planowałem, na dwa lub trzy tygodnie ale tylko na dziesięć dni. Sprowadzono też grupę mądrali z Ziemi: astronomów, ksenotechników, matematyków. Przybył nawet stary profesor Hegramet, nieco poturbowany przez przeciążenie, mimo to jednak raźno skakał po tunelach Gateway.
Nie zmieniła się jedynie Komisja Oceniająca, przed którą właśnie siedziałem wiercąc się niespokojnie jak na szpilkach, podczas gdy moja dobra przyjaciółka Emma wyjaśniała mi jaki ze mnie idiota. Właściwie mówił tylko pan Xien, Emma zajmowała się jedynie tłumaczeniem. Ale robiła to z upodobaniem.
— Ostrzegałam cię, że coś spieprzysz. Powinieneś był mnie posłuchać. Po co zmieniłeś ustawienie kursu?
— Mówiłem już. Kiedy zorientowałem się, że jestem na Gateway-2, nie mogłem znieść tej myśli. Chciałem dotrzeć gdzieś indziej.
— To było wyjątkowo głupie z twojej strony. Spojrzałem na Xiena. Uwiesiwszy się za zwinięty kołnierzyk na ścianie uśmiechał się łaskawie.
— Róbcie, co chcecie — powiedziałem — ale dajcie mi już święty spokój.
— Robię to, na co mam ochotę — rzekła Emma z uśmiechem — ponieważ to właśnie muszę robić. Należy to do moich obowiązków. Wiedziałeś, że przepisy nie pozwalają na zmianę kursu.
— Jakie znowu przepisy? Chodziło przecież o mój własny tyłek.
— Przepisy, które mówią, że nie wolno ci zniszczyć statku — wyjaśniła. Nie odpowiedziałem. Wyszczebiotała więc parę przetłumaczonych zdań Xienowi. Ten wysłuchał z uwagą, wydął wargi i wygłosił po swojemu dwa zgrabne ustępy, w których wyraźnie słychać było interpunkcję.
— Pan Xien mówi — tłumaczyła Emma — że jesteś bardzo nieodpowiedzialną osobą. Zniszczyłeś niezastąpioną część wyposażenia, które nie było twoją własnością, należało bowiem do całej ludzkości. — Wyćwierkał kilka dalszych zdań, które przetłumaczyła. — Dopóki nie będziemy mieli bliższych informacji o uszkodzonym przez ciebie statku, nie możemy ustalić zakresu twojej odpowiedzialności. Pan Ituno postara się przy pierwszej sposobności dostarczyć wyniki pełnego przeglądu pojazdu. W czasie, kiedy przekazywałeś swój ostatni raport, dwóch naszych ksenotechników udawało się na Afrodytę. Pewnie są już na Gateway-2 i spodziewamy się, że ich ustalenia dostarczy tu najbliższy pilot zewnętrzny. Wtedy wezwiemy cię ponownie.