— Niech ci będzie — stwierdzam uprzejmie. — Przypuszczam, że zrobiłeś to najlepiej, jak potrafiłeś. W końcu dysponowałeś jedynie opisem podanym przeze mnie.
— Hologram — zauważa Sigfrid dość łagodnie — powstał na podstawie rysopisu Susie Hereiry, który mi podałeś.
Zapalam kolejnego papierosa, nie bez trudu zresztą, ponieważ drzą mi ręce. — Moje gratulacje — mówię z podziwem. — Oczywiście — czuję nagle narastający gniew — Susie była, mój Boże, tylko dzieckiem. To znaczy widzę teraz pewne podobieństwo, ale wiek się nie zgadza.
— Ile lat miała twoja matka, kiedy byłeś dzieckiem? — pyta Sigfrid.
— Była bardzo młoda, i nawet, jeśli chodzi o ścisłość — dodaję po chwili — wyglądała młodo jak na swój wiek.
Sigfrid pozwala mi na krótką chwilę milczenia, po czym ponownie macha ręką i obraz znika, i nagle przed nami pojawiają się złączone lądownikami Piątki, za którymi jest…
— O mój Boże, Sigfrid!
Czeka przez moment.
Jeśli o mnie chodzi, to może sobie tak czekać w nieskończoność. Po prostu nie wiem, co mam powiedzieć. To nie boli, ale jestem cały sparaliżowany. Nie mogę zdobyć się na żadne słowo, na żaden gest.
— Obraz przed nami — mówi łagodnym przyjemnym głosem — przedstawia dwa statki twojej wyprawy w pobliżu obiektu SAG YY. To czarna dziura, a dokładniej osobliwość w stanie niezwykle szybkiego obrotu.
— Dobrze wiem, co to jest, Sigfrid.
— Nie wątpię. Ze względu na obrót, prędkość ruchu postępowego tego, co określa się mianem progu zdarzeń lub nieciągłością Schwarzschilda, przekracza prędkość światła, toteż sam obiekt nie jest w zasadzie całkowicie czarny; w rzeczywistości można go zaobserwować dzięki promieniowaniu Czerenkowa. Ze względu na dokonane przez was pomiary przyznano waszej ekspedycji dziesięcipmilionową premię poza uzgodnioną przedtem sumą, co wraz z pewnymi mniejszymi dochodami stanowi podstawę twojej obecnej fortuny.
— I to wiem, Sigfrid. Cisza.
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, co jeszcze wiesz na ten temat. Bob? Cisza.
— Nie jestem pewien, czy będę w stanie — odpowiadam.
Cisza.
Nawet mnie nie ponagla. Doskonale wie bowiem, że nie musi. Ja sam chciałbym przejść przez to idąc w kierunku, który mi wskazał. Jest coś o czym nie mogę mówić, coś, co mnie przeraża, ale wokół tego newralgicznego punktu znajduje się obszar, po którym mogę się swobodnie poruszać i to jest właśnie obiektywna rzeczywistość.
— Nie mam pojęcia, na ile znasz się na tych zjawiskach? — pytam.
— Po prostu powiedz to, co uważasz, że powinienem wiedzieć. Gaszę niedopalonego papierosa i sięgam po następnego — Dobrze wiemy — zaczynam — że gdybyś chciał, mógłbyś znaleźć dokładniejsze i pełniejsze informacje w jakimkolwiek banku danych, no, ale niech tam… Czarne dziury, to po prostu pułapki. Załamują światło. Załamują czas. Kiedy się tam znajdziesz, nie ma już wyjścia. Tyle…
— Możesz płakać, jeśli ci to pomaga — mówi po chwili, i nagle zdaję sobie sprawę, że właśnie to robię.
— O Boże! — wycieram nos w jedną z tych chusteczek, które zawsze trzyma w pogotowiu obok materaca. Czeka.
— Tyle, że ja się stamtąd wydostałem.
I w tym momencie Sigfrid robi coś, czego się nigdy po nim nie spodziewałem: pozwala sobie na dowcip. — Faktycznie, skoro tu już jesteś.
— Czuję się cholernie wyczerpany — mówię.
— To zrozumiałe. Bob.
— Chciałbym się czegoś napić.
Trzask.
UWAGI O SYSTEMIE ŻYWIENIA
Pytanie: Co jedli Heechowie?
Profesor Hegramet: Mniej więcej to samo, co my, czyli wszystko. Wydaje mi śle, że byli wszystkożerni i jedli to, co udało im się zdobyć. Tak naprawdę jednak nie wiemy niczego konkretnego o ich pożywieniu, można tylko coś wywnioskować z lotów skorupowych.
Pytanie: A co to takiego?
Profesor Hegramet: Co najmniej cztery zarejestrowane wyprawy nie dotarły do żadnej innej gwiazdy, choć wyraźnie opuściły nasz system słoneczny. Dotarły tam, gdzie znajduje się skorupa komet, no wiecie, w odległości jakieś pół roku świetlnego. Loty te uznano za nieudane, choć ja się z taka ocena nie zgadzam. Nakłaniam nawet Korporację, by przyznano im premie naukowe. Trzy wyprawy zakończyły się w chmurach meteorów. Czwarta dotarła do komety oddalonej o setki j. a. Chmury meteorów stanowią, jak wiemy, przeważnie pozostałość starej, wygasłej komety.
Pytanie: Czy chcesz powiedzieć, że Heechowie jedli komety?
Profesor Hegramet: Że jedli to, z czego komety są zbudowane. To znaczy węgiel, tlen, azot, wodór, a więc dokładnie to samo co jadłeś dzisiaj na śniadanie. Myślę, że komety mogły stanowić surowiec do produkcji pożywienia. Jeden z tych lotów skorupowych być może odkryje nam pewnego dnia fabrykę żywności Heechów. A wtedy — miejmy nadzieję — rozwiązany zostanie problem głodu.
— W otwartym barku za tobą — zachęca Sigfrid — znajdziesz całkiem niezłe sherry. Niestety, nie jest z winogron, służba medyczna nie opływa w luksusy. Jestem pewien jednak, że nie rozpoznasz jego gazowego pochodzenia. A poza tym ma w sobie kropelkę tetrahydro-cannabinolu na uspokojenie.
— O Boże! — mówię wyczerpawszy już zapas sposobów wyrażania zdumienia. Sherry jest dokładnie taka, jak powiedział, i czuję jak jej ciepło powoli rozlewa się po moim ciele.
— No dobra — odstawiam kieliszek. — Kiedy wróciłem na Gateway, wyprawa uważana była za zaginioną. Mieliśmy ponad rok opóźnienia. A to dlatego, że byliśmy prawie wewnątrz tego wszystkiego. Czy wiesz, co to jest kurczenie się czasu? Zresztą nieważne. To retoryczne pytanie — dodaję, zanim zdążył odpowiedzieć. — To, co nam się przytrafiło, to właśnie kurczenie się czasu. W pobliżu tego osobliwego zjawiska na trafia się na paradoks bliźniaczy. To, co dla nas nie trwało dłużej niż kwadrans, stanowiło prawie rok czasu zegarowego na Gateway czy też gdziekolwiek indziej w świecie nierelatywistycznym. A także… Biorę następnego drinka i zbieram się na odwagę.
— A także im dalej w głąb, tym wolniej. Trochę bliżej i te piętnaście minut przemieniłoby się w dziesięć lat. Jeszcze bliżej i byłby już cały wiek. Nieszczęście było tak blisko. Byliśmy już prawie w pułapce. Wszyscy… Ale ja się wydostałem.
Przypominam sobie o czymś i spoglądam na zegarek. — Skoro już mówimy o czasie, to moja godzina minęła pięć minut temu!
— Nie mam już dzisiaj żadnych pacjentów.
— Co? — wytrzeszczam oczy.
— Odwołałem wszystkie wizyty — dodaje łagodnie. Mimo, że nie mówię jeszcze raz „O, Boże”, właśnie to tylko przychodzi mi do głowy.
— Przypierasz mnie do muru, Sigfrid — rzucam ze złością.
— Wcale nie musisz zostać dłużej. Chciałbym jednak, żebyś wiedział, że taka możliwość istnieje. Zastanawiam się przez moment.
— Jesteś kupą złomu — mówię. — No dobra. Jak widzisz, nie mieliśmy najmniejszej szansy wydostać się całą grupą. Nasze statki tkwiły uwięzione w miejscu, z którego nie było już powrotu. Danny A., to był dopiero ostry zawodnik. Znał wszystkie luki w prawach rządzących czarnymi dziurami. Jako grupa nie mieliśmy żadnych szans.
Ale nie byliśmy jedną grupą! Przybyliśmy w dwóch statkach! I gdyby w jakiś sposób udało nam się przenieść przyspieszenie z jednego systemu na drugi, to znaczy, gdyby pierwszy statek został wstrzelony w dziurę, drugi, odbijając się od jego przyśpieszenia, mógłby się uwolnić!
Zapada długie milczenie.
— Nalej sobie drugiego drinka. Bob — mówi Sigfrid z troską w głosie. — Oczywiście, kiedy już skończysz płakać.
Rozdział 30
Strach! Pulsował pod skórą tak mocno, że bardziej już nie mogłem się bać. Byłem nim cały przesiąknięty. Nie wiem, czy krzyczałem, czy coś mówiłem — robiłem tylko to, co kazał mi Danny A. Zbliżyliśmy obydwa pojazdy i sczepiliśmy je lądownikami. Potem zaczęliśmy przenosić sprzęt, instrumenty naukowe, ubrania, słowem wszystko, co tylko się dało, z pierwszego statku i upychać po kątach na drugim, aby zrobić miejsce dla dziesięciu osób, tam gdzie już pięć mieściło się z trudem. Podawaliśmy sobie rzeczy z rąk do rąk niczym brygada budowlana. Dane Mieczników musiał chyba mieć poodbijane nerki — to on siedział cały czas w lądowniku, gdzie tak ustawiał pompy, aby natychmiast odpalić całe wodorotlenowe paliwo rakietowe. Czy przeżyjemy to? Była to wielka niewiadoma. Obie Piątki były opancerzone i nie przypuszczaliśmy, żeby osłony z metalu Heechów mogły ulec zniszczeniu. Ale wewnątrz tych osłon byliśmy my — my wszyscy w jednym ze statków, który się uwolni — taką przynajmniej mieliśmy nadzieję. W żaden sposób nie można było jednak przewidzieć, czy wydostaniemy się stąd żywi, czy też zostanie z nas jedynie galareta. Mieliśmy bardzo niewiele czasu. Klarę mijałem chyba ze dwadzieścia razy w ciągu dziesięciu minut i pamiętam, że za pierwszym razem pocałowaliśmy się. Albo tylko spróbowaliśmy i prawie się udało. Pamiętam jej zapach, raz nawet uniosłem głowę, ponieważ woń olejku piżmowego była bardzo silna, ale jej nie było w pobliżu, po chwili już o wszystkim zapomniałem. Cały czas na którymś z monitorów widniała olbrzymia migocąca, przerażająca, niebieska kula, na jej powierzchni poruszające się cienie efektów fazowych tworzyły pełne grozy obrazy, jej kąsające fale grawitacyjne targały naszy.mi wnętrznościami. W kapsule pierwszego statku tkwił pilnujący czasu Danny A., który przez obydwa ładowniki przerzucał do drugiej kapsuły torby i pakunki, ja z kolei usuwałem je byle gdzie, by zrobić miejsce dla następnych paczek.