Выбрать главу

Popatrzył na mnie z szacunkiem, a potem z rozbawieniem.

— Najmniej pięćdziesiąt.

Zostało mi jeszcze jakieś pięćset czy sześćset dolarów na koncie. Wzruszyłem ramionami.

— Tysięcy — dodał.

Zakrztusiłem się. Możesz zasiąść z dziesięcioma dolarami do ruletki powiedział nie patrząc na mnie i nachylając się nad graczem, którego kupka żetonów powoli topniała. — Do innej gry potrzebujesz co najmniej setkę. Są tu chyba też gdzieś automaty za dziesięć dolarów. — Zagłębił się w fotelu i tyle go widziałem.

Popatrzyłem przez chwilę i zorientowałem się, że dziewczyna z czarnymi brwiami siedzi przy tym samym stoliku zajęta oglądaniem kart. Nie oderwała od nich wzroku.

Jasne, że nie bardzo było mnie stać na grę. W tym momencie uświadomiłem sobie też, że tak naprawdę, to nie stać mnie było też i na drinki, które zamawiałem, a mój wewnętrzny układ czuciowy zaczął mnie informować, ile ich już wypiłem. Ostatnie, co dotarło do mojej świadomości, to to, że powinienem wrócić do pokoju. I to jak najszybciej.

SYLVESTER MACKLEN:

OJCIEC GATEWAY

Gateway została odkryta przez Sylwestra Macklena, szperacza tunelowego na Wenus, który w jednym z dołów znalazł sprawny statek kosmiczny Heechów. Udało mu się wydobyć go na powierzchnię i dotrzeć na Gateway, pojazd ten znajduje się obecnie w doku 5-33. Niestety wyprawa zakończyła się tragicznie, ponieważ Macklen nie był w stanie wrócić na Wenus, i choć udało mu się wysadzić zbiornik paliwa w lądowniku, by w ten sposób zasygnalizować swą obecność, pomoc przyszła za późno.

Macklen był człowiekiem odważnym i pełnym imcjatywy, tablica umieszczona w doku 5-33 upamiętnia jego wyjątkowe zasługi dla ludzkości. Nabożeństwa w jego intencji odprawiane są w określonych godzinach w miejscach kultu różnych obrządków.

Rozdział 7

Leżę na materacu i nie czuję się lepiej. W sensie fizycznym. Niedawno przeszedłem operację i prawdopodobnie organizm nie wchłonął jeszcze szwów.

— Rozmawialiśmy o twojej pracy. Bob — przypomina mi Sigfrid. To dość nudne. Całkiem jednak bezpieczne.

— Nienawidziłem tej pracy. Któż zresztą mógłby lubić kopalnie żywności?

— Ale trzymałeś się tego. Nigdy nie próbowałeś pracować gdzie indziej. Mogłeś chociażby przerzucić się na fermę morską. Szkoły też nie skończyłeś.

— Chcesz powiedzieć, że zabrakło mi inwencji?

— Niczego nie sugeruję. Bob. Pytam się tylko, co czujesz.

— W pewnym sensie masz rację. Myślałem o tym, żeby coś zmienić. Nawet bardzo dużo o tym myślałem — mówię przypominając sobie te cudowne dni z Sylwią. Pamiętam, jak pewnej styczniowej nocy siedzieliśmy w kabinie stojącego na ziemi szybowca — nie mieliśmy zresztą gdzie się podziać — i rozmawialiśmy o przyszłości. Co chcielibyśmy robić? Jak przezwyciężyć los? Według mnie, nie było w tym nic, co mogłoby zainteresować Sigfrida. O Sylwii powiedziałem mu już wszystko. W końcu wyszła za jakiegoś udziałowca, zresztą zerwaliśmy ze sobą długo przedtem. — Przypuszczam — mówię biorąc się w garść i próbując wykorzystać to spotkanie do maksimum — że odczuwałem pragnienie śmierci.

— Wolałbym Bob, żebyś nie używał terminów psychiatrycznych.

— Ale rozumiesz, o co mi chodzi. Zdawałem sobie sprawę, że czas upływa. Im dłużej pracowałem w kopalni, tym trudniej było mi się z niej wyrwać. Nic lepszego jednak się nie trafiało. Były też i inne sprawy, które mnie tam trzymały. Moja dziewczyna Sylwia. Matka, kiedy jeszcze żyła. Przyjaciele. A nawet rozrywki. Chociażby szybownictwo. Wspaniale jest znaleźć się ponad wzgórzami, a z dostatecznie dużej wysokości Wyoming nie wygląda wcale tak źle i nie czuć prawie smrodu ropy.

— Wspomniałeś o Sylwii. Dobrze się rozumieliście?

Zawahałem się masując brzuch. Tkwiło tam prawie pół metra nowych jelit. Kosztowały majątek i czasami miałem wrażenie, że poprzedni właściciel domaga się ich z powrotem. Kim on mógł być? Czy też ona? Jak umarł? I czy rzeczywiście umarł? A może też żyje w takiej biedzie, że sprzedaje kawałki swego ciała, podobno robią tak piękne dziewczyny z kształtnymi piersiami lub uszami.

— Bob, czy łatwo nawiązywałeś znajomości z kobietami?

— Teraz tak.

— Nie chodzi mi o teraz. Wspominałeś — jak mi się wydaje — że jako dziecko z trudem zawierałeś przyjaźnie.

— A kto je wtedy łatwo zawiera?

— Jeżeli dobrze rozumiem pytanie, Robbie, to chciałbyś wiedzieć, czy pamięta się dzieciństwo jako doskonale szczęśliwe i łatwe doświadczenie. Oczywiście odpowiedź brzmi „nie”. Ale są ludzie, którzy bardziej od innych przenoszą konsekwencje dzieciństwa na swoje dorosłe życie.

— Aha. Sięgając myślą w przeszłość sądzę, że trochę się jednak bałem mojej grupy rówieśniczej — och, przepraszam cię, Sigfrid, chciałem powiedzieć „innych dzieci”. Znały się wszystkie. Bezustannie miały swoje sekrety. Wspólne zabawy. Zainteresowania. A ja byłem sam.

— Czy jesteś jedynakiem, Robbie?

— Wiesz dobrze, że tak. Właśnie, może to dlatego. Oboje rodzice pracowali, i nie lubili, gdy bawiłem się w pobliżu kopalni. Mówili, że to niebezpieczne. Tam rzeczywiście nie było bezpiecznie dla dzieci. Mogłeś się skaleczyć przy maszynach, mogła cię zasypać hałda, mogłeś się otruć gazem. Dużo więc przebywałem w domu, oglądałem filmy, słuchałem kaset, i jadłem. Byłem grubym dzieckiem. Uwielbiałem rzeczy pełne skrobi i cukru, z dużą ilością kalorii. Rodzice rozpieszczali mnie kupując więcej jedzenia niż trzeba.

Nadal lubię być rozpieszczany. Teraz jem lepsze rzeczy, nie tak tuczące, ale też i tysiąc razy droższe. Na przykład prawdziwy kawior. Nawet często. Otrzymujemy go z akwarium w Galveston. Piję prawdziwego szampana i jem masło… — Pamiętam, jak leżałem w łóżeczku — mówię. — Musiałem być bardzo mały, miałem może ze trzy lata. Bawiłem się z misiem gadułą. Kładłem go obok siebie, on opowiadał mi historyjki, a ja kłułem go ołówkiem i próbowałem oberwać uszy. Uwielbiałem takie zabawy, Sigfrid.

Przerywam, a Sigfrid natychmiast podejmuje temat na nowo. — Dlaczego płaczesz, Robbie?

— Nie wiem -wrzeszczę, a łzy spływają mi po twarzy. Spoglądam na zegarek: zielone cyferki skaczą i zamazują się w zamglonych przez płacz oczach. — Ojej — zagaduję go siadając na materacu, łzy wciąż płyną mi po twarzy, choć już nie tak obficie. — Muszę już iść. Umówiłem się. Na imię ma Tania. Piękna dziewczyna. Jak marzenie. Uwielbia Mendelsohna i róże. Chciałbym jej kupić kilka tych pięknych ciemnoniebieskich kwiatów, które pasują do jej oczu.

— Rób, zostało nam jeszcze prawie dziesięć minut.

— Wynagrodzimy sobie to następnym razem. — Wiem, że to niemożliwe, dodaję więc szybko: — Potrzebuję skorzystać z toalety.

— Czy chcesz wydalić swoje uczucia?

— Nie bądź taki mądry. Wiem, co chcesz powiedzieć. Wygląda to na typowy mechanizm przemieszczenia.

— Rób!

— W porządku. Myślisz, że się wycofuję? Ale ja naprawdę muszę już iść. Najpierw do toalety. A potem do kwiaciarni. Tania to coś ekstra.

Jest wspaniała. Nie chodzi mi teraz o seks, choć i w tym jest niezła. Potrafi z… Potrafi…

— Rób! Co chciałeś powiedzieć?

Wciągam powietrze i udaje mi się wykrztusić: — Jest cudowna w miłości francuskiej.

— Rób?

Rozpoznaję ten ton. Sigfrid dysponuje sporym repertuarem intonacji, ale część z nich nauczyłem się już identyfikować. Wydaje mu się, że jest na jakimś tropie.

— Co?

— Bob, jak ty to nazywasz, kiedy kobieta robi to ustami?

— Chryste, Sigfrid, co to za głupia gra?

— Jak ty to nazywasz? — powtarza.

— Sam dobrze wiesz.

— Proszę cię. Bob. Powiedz mi, jak to nazywasz.

— Na przykład, że mi go ssie.

— A jak inaczej?

— Jest całe mnóstwo określeń. Chociażby „brać w buzię”. Wydaje mi się, że słyszałem tysiące innych.