Выбрать главу

Później już nigdy nie można było wejść na Górę. Później zostali bez soli. Później na każdego, kto wchodził, polowano. Związanych zabierano do obozowisk. To był czas wykrwawiania drzew. Do roboty, kurwa! Później ziemia zapełniła się białymi wirakoczami szukającymi ludzi i polującymi na nich. Porywali ich, a oni wykrwawiali drzewa i dźwigali kauczuk. Do roboty, kurwa! Obozy były gorsze od ciemności i deszczy, wydaje się, gorsze od zła i Mashków. Mieliśmy dużo szczęścia. Czyż nie wędrujemy nadal? Sprytni byli wirakocze, mówią. Wiedzieli, że ludzie będą wchodzić z koszami i sieciami po sól Góry. Zastawione już mieli na nich pułapki, czekali z kulami. Kto wpadał, stawał się ich łupem. Ludzie Ashaninka, Piro, Amahuaca, Yaminahua, Mashko. Nie wybierali specjalnie. Każdy był dobry, byle wpadł, byle miał ręce do wykrwawiania drzewa, palce do nacinania kory, podstawiania puszki i zbierania soku, ramiona do dźwigania i nogi do biegania z kulami kauczuku do obozu. Niektórzy uciekali, być może. Niewielu, mówią. Nie było to proste. Nie nóg, a skrzydeł trzeba było, raczej. Giń, kurwa! Kto uciekał, padał od kuli. Macziguenga trup, kurwa! „Nie ma co uciekać z obozów”, mówił Tasurinczi. „Biali mają swoją magię. Coś się dzieje z nami. Coś musieliśmy zrobić nie tak. Duchy się nimi opiekują, nas duchy opuściły. Czymś zawiniliśmy. Lepiej wbić sobie cierń czambiry lub wypić sok cumo. Odchodzącemu z własnej woli, za pomocą ciernia lub trucizny, pozostaje nadzieja na powrót. Kto odchodzi od kuli, nie wraca już, spływa rzeką Kamabirią, martwy pośród martwych, na zawsze”. Wydawało się, że ludzie znikną. Ale czyż nie należymy do szczęśliwców? Ciągle jesteśmy. Wędrując ciągle. Zawsze szczęśliwi. Od tamtej pory już nigdy nie wybrali się po sól na Górę. Ona będzie tam zawsze, wysoka, wysoka, ze swą czystą duszą, patrząca słońcu prosto w twarz.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tasurinczi, ten, który żyje w zakolu strumienia, a przedtem żył przy lagunie, gdzie dogorywa tyle żółwi nie nadążających za opadającą w porze suchej wodą. Poszedłem i widziałem go. Z daleka zadąłem w róg, by oznajmić mu, że nadchodzę, a gdy podszedłem bliżej, ogłosiłem mu to, krzycząc: „Przybyłem! Przybyłem!” Moja papużka powtórzyła: „Przybyłem! Przybyłem!” Nie wyszedł mi na spotkanie, pomyślałem więc, że być może przeniósł się gdzie indziej, a moja wyprawa była daremna. Ale nie. Jego domostwo nadal wznosiło się przy zakolu strumienia. Stanąłem przed nim odwrócony plecami, czekając, aż Tasurinczi mnie przyjmie. Długo musiałem czekać. Był na dole, nad rzeką, pracował przy dłubaniu czółna. Czekając nań, przypatrywałem się jego kobiecie. Tam, bliziutko, siedząc przy krośnie, farbowała włókna bawełny rozkruszonymi korzonkami. Nie wstała, nawet nie spojrzała na mnie. Nie przerwała pracy, jakbym tam nie stał albo był niewidzialny. Miała więcej naszyjników niż ostatnim razem. „Masz tyle naszyjników, żeby odpędzać diabełki kamagarini czy też po to, żeby czarownik maczikanari nie mógł rzucić na ciebie uroku?” – zapytałem. Ale nie odpowiedziała mi i nadal farbowała włókna, jakby mnie nie słyszała. Miała również dużo ozdób na rękach, na ramionach, na kostkach i z przodu cushmy. Wieniec na głowie był tęczą z piór ary, tukana, papugi, pauji, indyczki kanari.

Wreszcie wrócił Tasurinczi. „Przybyłem”, powiedziałem mu. „Jesteś tam?” „Tu jestem”, odpowiedział zadowolony, że mnie widzi, a moja papużka powtórzyła: „Jestem, jestem”. Wówczas jego kobieta wstała i rozłożyła dwie maty, byśmy mogli usiąść. Przyniosła gar świeżo upieczonych bulw manioku, które wyłożyła na bananowe liście i dzban masato. Wydawało się, że też jest zadowolona, widząc mnie. Rozmawialiśmy aż do następnego księżyca, bez przerwy.

Kobieta jest w ciąży i tym razem dziecko urodzi się w odpowiednim czasie i nie odejdzie. Jeden z bożków powiedział tak seripigariemu podczas tytoniowego zamroczenia. I dał mu do zrozumienia, że jeśli dziecko umrze przed porodem, tak jak poprzednie dzieci, to będzie wina kobiety, a nie któregoś z kamagarinich. Podczas tego zamroczenia seripigari wiele spraw rozwikłał. Poprzednio dzieci rodziły się martwe, bo piła specjalne wywary, żeby zmarły w jej wnętrzu, a ona mogła je wyrzucić z siebie przed czasem. „To prawda?” – zapytałem kobietę. A ona mi odpowiedziała: „Nie pamiętam. Być może tak było. Kto wie”. „Tak, to prawda”, przyznał Tasurinczi. Ostrzegł ją, że jeśli tym razem dziecko urodzi się martwe, to ją zabije. „Jeśli urodzi się martwe, wbije mi zatrutą strzałę i rzuci przy strumieniu, żeby pożarły mnie kapibary”, potwierdziła kobieta. Śmiała się, nie była wystraszona, raczej wydawało się, że z nas kpi.

Zapytałem Tasurincziego, dlaczego tak bardzo chce, żeby kobieta urodziła. Dziecko go nie martwi, jego zmartwieniem jest ona. „Czy to nie dziwne, że wszystkie dzieci rodzi martwe?” – mówi. Znowu ją przy mnie zapytał: „Wydałaś je na świat martwe, bo napiłaś się wywaru?” Powtórzyła mu to, co już mnie powiedziała: „Nie pamiętam”. „Czasami myślę sobie, że ona nie jest kobietą, tylko diablicą, jakąś sopai”, wyznał mi Tasurinczi. Nie tylko sprawa dzieci każe mu podejrzewać, że ona posiada odmienną duszę. Bo i bransolety, naszyjniki, wieńce i ozdoby, które nosi. To prawda. Nigdy przedtem nie widziałem kobiety z tyloma ozdobami na ciele i na cushmie. Jak można chodzić z takim ciężarem? Któż to wie. „Popatrz, co teraz nosi”, powiedział mi Tasurinczi. Kazał kobiecie podejść i zaczął mi pokazywać: brzękadła z nasion, niezliczone naszyjniki z kostek kuropatwy, zębów kapibary, piszczeli małpek, kłów pumy, kokonów larw i wiele innych rzeczy, których już nie pamiętam. „Mówi, że te naszyjniki chronią ją przed maczikanarim, złym czarownikiem”, powiedział mi Tasurinczi. „Ale czasami, kiedy patrzę na nią, wydaje mi się, że to ona jest raczej maczikanarim i szykuje jakieś czary przeciwko komuś”. Ona, śmiejąc się, powiedziała, że nie wydaje jej się, by była wiedźmą czy diablicą, ale po prostu kobietą jak inne.

Tasurinczi mógłby zostać sam, gdyby zabił swoją kobietę, nie przeszkadzałaby mu samotność. „Lepiej tak, niż żyć z kimś, kto może wykraść wszystkie kawałeczki mojej duszy”, wyjaśnił mi. Ale uważał, że tak się nie stanie, gdyż, jak sprawdził seripigari w zamroczeniu, tym razem dziecko urodzi się, wędrując. „Może i tak będzie”, usłyszałem głos jego kobiety, śmiejącej się do rozpuku i nie odrywającej wzroku od bawełnianych włókien. Oboje czują się dobrze. Wędrują. Tasurinczi dał mi tę małą sieć z włókien. „Żebyś mógł coś sobie złowić”, powiedział. Dał mi też manioku i kukurydzy. „Nie boisz się sam podróżować?” – zapytał mnie. „My, Macziguengowie, zawsze idziemy przez las w towarzystwie, bo nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać w drodze”. „Ja też podróżuję w towarzystwie”, odpowiedziałem. „Nie widzisz mojej papużki?” „Papużki, papużki”, odpowiedziała papużka.

Opowiedziałem to wszystko Tasurincziemu, temu, który przedtem żył przy rzece Mitaya, a teraz żyje w głębi lasu przy rzece Yavero. Zamyślony, po chwili zastanowienia, powiedział mi: „Nie rozumiem. Obawia się, że jego kobieta może być sopai, bo wydaje na świat martwe dzieci? Przecież kobiety i diablicami mogą być, bo nie martwe dzieci rodzą, ale czasem ropuchy i jaszczurki. Kto uczy, że kobieta jest wiedźmą, kiedy nosi dużo naszyjników? Nie znam tej nauki. Maczikanari jest złym czarownikiem, bo służy Kientibakoriemu, temu, który natchnął demony, a kamagarini, diabełki, pomagają mu w jego czarach, tak jak z kolei dobremu czarownikowi, seripigariemu, pomagają w odczynianiu zła, uroków i w odkrywaniu prawdy bożkowie, których natchnął Tasurinczi. Ale zarówno wszyscy maczikanariowie, jak i wszyscy seripigariowie noszą naszyjniki, o ile mi wiadomo”.