Выбрать главу

Kobiety, słysząc go, zaczęły się śmiać. To mało prawdopodobne, by rodziły martwe dzieci, bo tam, w domu nad Yavero, roi się od dzieciaków. „Wszystko to trzeba nakarmić”, żalił się Tasurinczi. Przedtem, nad rzeką Mitaya, zawsze ryby wpadały do sieci, choć ziemia tam nie była najlepsza dla manioku. Ale tu, gdzie teraz dotarł, wspinając się wzdłuż jednego z potoków uchodzących do Yavero, nie ma ryb. To ciemne miejsce, pełne ropuch i pancerników. Wilgotna ziemia, w której butwieje każda roślina.

Zawsze wiedziałem, że mięsa pancerników nie należy jeść, bo pancernik ma nieczystą matkę, jego mięso szkodzi, a ciało tego, kto je spożyje, pokrywa się plamami. Ale oni tam jedli je. Kobiety sprawiły pancernika, a następnie upiekły pokrojone mięso. Tasurinczi podał mi do ust kawałek. Przełykałem go długo, z trudem, dręczony różnymi obawami. Wydaje się, że nic mi się nie stało. W przeciwnym razie, pewnie bym tu nie przywędrował.

„Dlaczego odszedłeś tak daleko, Tasurinczi?” – zapytałem go. „Z trudem cię odnalazłem. A poza tym, tu nieopodal żyją Mashkowie”. „Byłeś w moim domu nad Mitaya i nie natknąłeś się na wirakoczów?” – zdziwił się. „Tam są wszędzie. Przede wszystkim na przeciwległym brzegu od miejsca, gdzie mieszkałem”.

Obcy przybysze zaczęli płynąć w górę i w dół rzeki, w dół i w górę, już wiele księżyców temu. Wśród nich przybyli z gór punarunowie i wielu wirakoczów. Nie zjawili się tylko na chwilę, przejazdem. Zostali. Postawili domy, powalili drzewa.

Polują na zwierzynę ze strzelb, których huk długo rozlega się po lesie. Paru wędrujących ludzi też z nimi przybyło. Z tych żyjących tam w górze, z drugiej strony Wielkiego Przełomu, którzy już przestali być ludźmi i z mowy, i z ubioru są też trochę wirakoczami. Przybyli, żeby im pomóc tam, nad Mitaya. Nawet odwiedzili Tasurincziego. Chcieli go namówić, by razem z nimi pracował przy czyszczeniu lasu z drzew i zarośli i noszeniu kamieni przy budowie drogi, tuż przy rzece. „Nic ci nie zrobią”, zachęcali go i dodawali: „Weź też kobiety, żeby przygotowywały ci jedzenie. Przypatrz się nam – czy coś nam zrobili? To już nie jest to samo co przy wykrwawianiu drzew. Tak, wtedy, tamci wirakocze byli diabłami, chcieli wycisnąć z nas wszystkie soki, jak z drzew, chcieli skraść nasze dusze. Teraz jest inaczej. Z tymi, teraz, pracujesz tyle, ile sam chcesz. Dają ci jedzenie, dają ci nóż, dają ci maczetę, dają ci harpun do łowienia ryb. A jeśli z nimi zostaniesz, możesz mieć strzelbę”.

Ci, co dawniej byli ludźmi, wydawali się zadowoleni, być może. „Poszczęściło się nam”, mówili. „Przypatrz się nam, dotknij nas. Nie chcesz, żeby i tobie się poszczęściło? Idź więc w nasze ślady”. Tasurinczi dał się przekonać. „Dobrze”, powiedział. „Pójdę zobaczyć”. I przepłynąwszy rzekę Mitaya, udał się z nimi do obozu wirakoczów. I przybywszy tam, odkrył, że wpadł w pułapkę. Osaczony był przez diabły. Jak na to wpadłeś, Tasurinczi? Bo wirakocza, który mu tłumaczył, w sposób trudny do zrozumienia, co ma robić, nagle pokazał mu, jak brudną ma duszę. A jak, Tasurinczi? Co takiego się stało, powiedz? Pytał go: „Potrafisz używać maczety?” – i zamilkł niespodziewanie, twarz mu się zniekształciła, pomarszczyła. Otworzył szeroko usta i apsik! apsik! apsik! Trzy razy pod rząd, podobno. Czerwone jak ogniki oczy zwilgotniały mu. Tasurinczi nigdy przedtem tak się nie bał. „To kamagarini”, pomyślał. „To jego twarz, jego głos. Dzisiaj mam umrzeć”. I myśląc: „To diabeł, diabeł”, poczuł, jak skóra pokrywa mu się kroplami, jakby wyszedł z wody. Dreszcze zaczęły chodzić mu po kościach i ujrzał siebie od środka, jak w zamroczeniu. Próbował się ruszyć. Nogi tak mu drżały, że odmawiały posłuszeństwa. W końcu się przemógł. Wirakocza znowu coś do niego mówił, nie spostrzegłszy się, że już ukazał mu swoje prawdziwe oblicze. Strużka zielonych smarków wyciekała z jego nozdrzy. Gadał, jakby nigdy nic, gadał tak, jak ja teraz gadam. Musiał się bardzo zdziwić, na pewno się zdziwił, widząc, jak Tasurinczi ucieka co tchu, zostawiając go w pół słowa. Ci, co byli kiedyś ludźmi i znajdowali się w pobliżu, próbowali zagrodzić mu drogę. „Nie przerażaj się, nic ci nie będzie”, zwodzili go. „To tylko kichnięcie. Ich to nie zabija. Mają swoje lekarstwa”. Tasurinczi wskoczył do swojego kanoe, udając, że odpływa tylko na chwilę: „Tak, tak, niedługo przypłynę, zaraz wrócę, czekajcie na mnie”. Jeszcze szczękały mu zęby, podobno. „To diabły”, myślał. „Dziś mam umrzeć, być może”.

Gdy tylko dopłynął na drugi brzeg, zebrał kobiety i dzieci. „Zło już nadeszło, jesteśmy otoczeni przez kamagarinich”, obwieścił. „Musimy pójść jak najdalej stąd. Idźmy, może nie jest za późno, może jeszcze będziemy mogli wędrować”. I tak zrobili, i teraz żyją nad owym potokiem, w głębi lasów nas rzeką Yavero. Wirakocze nie dotarli tam, według niego. Mashkowie również, nawet oni nie przywykliby do takiego miejsca. „Tylko my, wędrujący ludzie, możemy tu żyć”, mówił z dumą. Zadowolony był, że mnie widzi. „Obawiałem się, że nigdy aż tak daleko się nie wyprawisz, żeby mnie odwiedzić”, mówił. Przeczesując i czyszcząc sobie nawzajem włosy, kobiety powtarzały: „Na całe szczęście udało nam się uciec, bo inaczej co byłoby z naszymi duszami”. Wyglądały na zadowolone z tego, że mnie widzą, również. Jedliśmy, piliśmy i rozmawialiśmy wiele księżyców. Nie chcieli, żebym odchodził. „Jak możesz tak odejść”, mówił Tasurinczi. „Jeszcze nie skończyłeś gawędzić. Mów jeszcze, mów, jeszcze masz mi tyle do powiedzenia”. Gdyby to od niego zależało, to jeszcze bym tam siedział nad Yavero i gawędził.

Jeszcze nie skończył swojego domostwa. Ale już oczyścił teren, przyciął pale, ściął liście i przygotował wiązki słomy na dach. Musiał po nie zejść na dół, bo tam, gdzie mieszka, nie ma ani palm, ani traw. Chłopak, który chce się żenić z jedną z jego córek, żyje tam w pobliżu i pomaga Tasurincziemu w poszukiwaniu ziemi pod maniok w najwyższych partiach. Dużo tam skorpionów, więc przepędzają je, wypalając ich gniazda. Nietoperzy też nocą nie brakuje; zdążyły już ugryźć jednego z dzieciaków, który przez sen oddalił się od ogniska.

Mówi, że tutejsze nietoperze żerują nawet podczas deszczu. Rzecz niespotykana w innych miejscach. Tu, nad rzeką Yavero, zwierzęta mają inne obyczaje. „Jeszcze się ich uczę”, powiedział mi Tasurinczi. „Życie robi się trudne, kiedy człowiek się przenosi”, powiedziałem mu. „Tak jest”, odpowiedział. „Mamy szczęście, że przynajmniej potrafimy wędrować. Mamy szczęście, że przez cały czas wędrowaliśmy. Mamy szczęście, że cały czas przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Co stałoby się z nami, gdybyśmy należeli do tych, którzy się nie ruszają! Zniknęlibyśmy nie wiadomo gdzie. Wielu to się przydarzyło podczas wykrwawiania drzew. Nie ma takich słów, żeby wyrazić, jakie nas szczęście spotkało”.

„Kiedy znowu odwiedzisz Tasurincziego, przypomnij mu, że diabłem jest ten, który robi apsik!, a nie kobieta, która rodzi martwe dzieci albo przystraja się w wiele naszyjników z paciorków”, szydził Tasurinczi, wzbudzając śmiech kobiet. I opowiedział mi historię, którą teraz opowiem wam. Zdarzyło się to wiele księżyców temu, kiedy pierwsi Biali Ojcowie zaczęli pojawiać się z tej strony Wielkiego Przełomu. Żyli już z drugiej strony, tam, w górze. Mieli swoje domostwa w Koribeni i w Chirumbia, ale nie dotarli tu, w dół rzeki. Pierwszy, który przepłynął Wielki Przełom, udał się nad rzekę Timpia, wiedząc, że są tam wędrujący ludzie. Nauczył się mówić. Mówił, podobno. Można było zrozumieć, co chce powiedzieć. Zadawał bardzo wiele pytań. Został tam. Pomogli mu w oczyszczeniu terenu, wzniesieniu domu, zbudowaniu zagrody. Odchodził i wracał. Przynosił jedzenie, haczyki i maczety. Wędrujący ludzie żyli z nim w zgodzie. Wydawali się zadowoleni. Słońce spokojnie znajdowało się na swoim miejscu. Ale po jednej z owych podróży Biały Ojciec wrócił z odmienioną już duszą, choć twarz miał tę samą. Przeistoczył się w kamagariniego i przywiódł zło. Ale nikt tego nie dostrzegał i dlatego nikt nie ruszył w drogę. Stracili mądrość, być może. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.