Выбрать главу

Biały Ojciec leżał na swojej macie i zauważyli, jak jego twarz wykrzywia się w dziwnych grymasach. Apsik! Apsik! Kiedy podchodzili doń, by zapytać: „Co ci jest? Dlaczego tak wykrzywiasz twarz? Co to za dziwne dźwięki?”, odpowiadał: „To nic, zaraz mi przejdzie”. Zło przeniknęło do wszystkich dusz. Dzieci, kobiet, starców. A także, mówią, ar, pak, świnek górskich, kuropatw, wszystkich zwierząt, które mieli. One też: Apsik! Apsik! Śmiali się z początku. Myśleli, że jest to jakby wesołe zamroczenie. Klepali się po piersiach i popychali jak w zabawie. I wykrzywiali twarze: Apsik! Z nosów wypływały smarki, ślina ciekła z ust. Pluli i śmiali się. Ale już nie mogli ruszyć w drogę. Minął czas. Już dusze, rozbite na kawałki, zaczęły uchodzić z ich ciał przez czubki głów. Pozostało im tylko pogodzić się z tym, co miało nadejść.

Czuli, jakby w środku ciała rozpalono im ogień. Płonęli, spalali się w płomieniach. Zanurzali się w rzece, ale woda, zamiast ugasić, rozniecała ogień. Później ogarniał ich straszny chłód, jakby przez całą noc stali w ulewnym deszczu. Choć słońce stało tam, gdzie stało, patrząc swym żółtym okiem, oni trzęśli się, zamroczeni, przerażeni, nie widząc tego, co widzieli, nie poznając znanego. Wpadali w złość, zgadując, że zło mają w sobie jak pchłę piaskową pod paznokciem. Nie zrozumieli ostrzeżenia, nie ruszyli po pierwszym apsik! Białego Ojca. Wszy nawet wyginęły, podobno. Mrówki, żuki i pająki, które przechodziły tamtędy, też wyginęły, mówią. Nikt już nigdy nie zamieszkał w tamtych okolicach rzeki Timpia. Choć nie bardzo już wiadomo, które to miejsce, bo las ponownie zarósł wszystko. Lepiej tamtędy nie chodzić, lepiej obejść to miejsce, ominąć z daleka. Można je poznać po białych, cuchnących oparach i przejmującym gwiździe. Czy dusze tych, którzy odchodzą w ten sposób, wracają? Któż to wie. Może wracają. A może spływają Kamabirią, wodną drogą zmarłych.

Czuję się dobrze. Wędruję. Teraz czuję się dobrze. Źle ze mną było jakiś czas temu, myślałem już, że nadszedł czas wybudowania sobie nad rzeką schronienia z gałęzi. Szedłem drogą prowadzącą do domu Tasurincziego, ślepca, tego, który mieszka w okolicach Cashiriari. Nagle w czasie marszu wszystko zaczęło ze mnie wyciekać. Zauważyłem to dopiero, gdy ujrzałem, że mam poplamione nogi. Co to jest? Co za zło wkradło się do mojego ciała? Szedłem dalej, ale czekała mnie jeszcze długa droga nad Cashiriari. Kiedy usiadłem, aby odpocząć, ogarnęła mnie trzęsiączka. Zacząłem się rozglądać, szukając ratunku. W końcu znalazłem krzew bielunia i narwałem liści, ile mogłem. Zaparzyłem je i natarłem wywarem całe ciało. Ostudziłem wodę w naczyniu i zanurzyłem w niej rozgrzany do czerwoności kamień, który otrzymałem od seripigariego. Zacząłem głęboko wciągać opary, dopóki nie ogarnął mnie sen. Leżałem na macie przez wiele księżyców, kto wie ile, i nie miałem sił, by ruszyć nogą, nawet usiąść nie byłem w stanie. Mrówki chodziły po mnie, a ja ich nie odpędzałem; jeśli któraś zbliżała się do moich ust, połykałem ją, i to było całe moje pożywienie. Przez sen słyszałem wzywającą mnie papużkę: „Tasurinczi! Tasurinczi!” Na wpół śpiący, na wpół przytomny, ale ciągle całkiem nieżywy z zimna. Czułem wielki smutek, być może.

I wtedy pojawili się jacyś ludzie. Zobaczyłem pochylające się nade mną twarze. Jeden z nich próbował ruszyć mnie nogą, a ja nie mogłem nawet słowa powiedzieć. Nie byli to wędrujący ludzie. Nie byli to również Mashkowie, na szczęście. Ashaninkowie raczej, tak sądzę, bo mogłem coś niecoś zrozumieć z tego, co mówili. Przyglądali mi się, zadawali pytania, na które nie miałem sił odpowiedzieć, choć słyszałem je jakby z daleka. Wydawało mi się, że rozprawiali, czy aby nie jestem kamagarinim. A i o tym, co należy zrobić, gdy napotka się złe licho w lesie. Rozprawiali. Jeden z nich powiedział, że po ujrzeniu kogoś takiego jak ja spotka ich coś złego, więc najbezpieczniej byłoby mnie zabić. Nie mogli dojść do zgody. Długo rozmawiali i zastanawiali się. W końcu postanowili dobrze się ze mną obejść, na moje szczęście. Zostawili mi trochę bulw manioku, a widząc, że nie mam sił ich unieść, jeden z nich włożył mi kawałek do ust. Nie była to trucizna. To był maniok. Pozostałe bulwy owinęli w bananowe liście i włożyli mu w rękę. Może to wszystko mi się przyśniło. Nie wiem. Ale później, kiedy poczułem się lepiej i siły mi wróciły, bulwy manioku tam były. Zjadłem je i papużka też zjadła. Mogłem podjąć wędrówkę. Szedłem powoli, zatrzymując się co chwila, aby odpocząć.

Kiedy przybyłem do Tasurincziego, ślepca, tego znad rzeki Cashiriari, opowiedziałem, co mi się przydarzyło. Okadził mnie dymem i przygotował wywar z tytoniu. „Twoja dusza podzieliła się na wiele dusz, oto co ci się przydarzyło”, wytłumaczył mi. „Zło dostało się do twojego ciała, bo jakiś maczikanari ci je posłał, albo zagapiwszy się, przeciąłeś mu drogę.

Twoje ciało jest cushmą duszy, niczym więcej. Jak kokon dla larwy. Gdy zło już było w środku, dusza próbowała się ratować. Przestała być jedną duszą i przeistoczyła się w wiele dusz, by zmylić zło. A zło skradło tyle, ile mogło. Jedną, dwie, kilka. Nie za wiele, bo inaczej odszedłbyś całkiem. Dobrze, że wziąłeś kąpiel z wody z tohe i pooddychałeś oparami. Ale powinieneś był zrobić coś sprytniejszego. Wysmarować sobie farbą z acziote czubek głowy, dokładnie, tak żeby cały był mocno czerwony. Wtedy zło obładowane duszami nie mogłoby wyjść z twojego ciała. Bo tamtędy wychodzi, to są jego drzwi. Acziote zamyka mu drogę. A czując, że jest uwięzione, traci swoją siłę i umiera. W ciele jest dokładnie tak samo jak w domach. Czy wkradające się do domów diabły nie porywają dusz, uciekając przez najwyższe miejsce, zwieńczenie dachu? A dlaczego tak starannie wiążemy drewno właśnie tam, na samym czubku dachu? Właśnie po to, żeby diabeł nie mógł uciec, porywając dusze śpiących. Tak samo jest z ciałem. Poczułeś się słaby po utracie dusz. Ale one już do ciebie wróciły i dlatego tu jesteś. Widać uciekły Kientibakoriemu, korzystając z chwili nieuwagi jego kamagarinich. Pewnie wróciły i zaczęły cię szukać, przecież jesteś ich domem, i tam cię znalazły, leżącego w tym samym miejscu, ledwie dyszącego, konającego. Weszły do twojego ciała i wróciłeś do życia. Teraz, już wewnątrz ciebie, wszystkie dusze połączyły się. Teraz ponownie są jedną duszą”.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Tasurinczi, ślepiec, ten, co żyje nad Cashiriari, czuje się dobrze. Choć przez większą część czasu prawie nic nie widzi, może sprzątać swoje gospodarstwo. Wędruje. Mówi, że w zamroczeniu widzi teraz więcej rzeczy niż przed utratą wzroku. Może stan, w jakim się znalazł, jest dobrodziejstwem, kto wie. On uważa, że tak. Oswaja się z rzeczami tak, by ślepota jak najmniej kłopotów sprawiała tak jemu, jak i jego najbliższym. Jego młodszy syn, ten, który już raczkował, kiedy poprzednio tam byłem, odszedł. Żmija ukąsiła go w nogę. Gdy to zauważyli, Tasurinczi przygotował wywar i zrobił, co było w jego mocy, ale upłynęło już zbyt wiele czasu. Zaczął zmieniać kolor, zrobił się czarny jak spalony las i odszedł.