Ale jego rodzicom dane było zaznać radości ponownego ujrzenia swego syna.
A było to tak.
Udali się do seripigariego i powiedzieli mu, że są bardzo przygnębieni odejściem dziecka. Błagali go: „Sprawdź, co się z nim stało, w którym ze światów jest, porozmawiaj z nim. I poproś go, by chociaż raz nas odwiedził”. I seripigari tak zrobił. Jego dusza, w zamroczeniu, prowadzona przez saankarite, przeniosła się aż ku rzece czystych dusz, Meshiareni. Tam odnalazła ich syna. Saankaritowie wykąpali go, urósł, miał dom i niebawem miał mieć żonę. Opowiadając mu, jak bardzo przygnębieni są jego rodzice, seripigari przekonał go, by wrócił na tę ziemię odwiedzić ich po raz ostatni. Przyrzekł i słowa dotrzymał.
Tasurinczi, ślepiec, mówi, że w domu nad Cashiriari nagle stawił się młodzieniec odziany w nową cushmę. Wszyscy go poznali, mimo że nie był już dzieckiem, ale młodzieńcem. Tasurinczi, ślepiec, poznał go po zapachu. Usiadł między nimi, skosztował manioku i napił się parę kropel masato. Opowiedział im o swojej podróży od chwili, gdy jego dusza uciekła z ciała przez czubek głowy. Było ciemno, ale mógł rozpoznać wejście do jaskini, którędy schodzi się do rzeki zmarłych dusz. Rzucił się do Kamabirii i popłynął gęstymi wodami, nie tonąc. Nie musiał ruszać ani nogami, ani rękami. Nurt, srebrzysty jak pajęczyna, niósł go powoli. Wokół niego inne dusze również płynęły Kamabirią, szeroką rzeką, u której brzegów wznoszą się pewnie urwiska bardziej strome niż skały Wielkiego Przełomu. W końcu dotarł do miejsca, gdzie wody się rozdzielają, porywając w swą przepaść kaskad i wirów tych, którzy schodzą cierpieć do Gamaironi. Nurt rzeki sam oddzielał jednych od drugich. Syn Tasurincziego, ślepca, z ulgą poczuł, że wody oddalają go od przepaści; szczęśliwy, wiedział już, że będzie nadal płynąć Kamabirią z tymi, którzy popłyną w górę, rzeką Meshiareni, ku najwyższemu światu, światu słońca, Inkite. Zanim tam dotarł, długo jeszcze podróżował. Musiał przebyć skraj tej ziemi, Ostkiaj, gdzie spływają wszystkie rzeki. Jest to kraina bagnista, pełna potworów; Kashiri, księżyc, schodzi tam czasami, by w owym miejscu knuć swoje niecne podłości.
Odczekali, by niebo rozchmurzyło się i gwiazdy odbiły się w wodach, lśniące i czyste. Wówczas syn Tasurincziego mógł ze swymi towarzyszami podróży wspiąć się rzeką Meshiareni, gwiezdnymi schodami, ku Inkite. Saankaritowie przyjęli ich świętowaniem. Zjadł słodki owoc, po którym urósł, i zaprowadzili go do domu, gdzie miał zamieszkać. Teraz, gdy wróci, przedstawią mu jego przyszłą żonę. Był zadowolony, chyba, w tym świecie na górze. Nie pamiętał o ukąszeniu żmii.
„Nie tęsknisz za niczym stąd?” – zapytali go najbliżsi. Tak, trochę tęskni. Za tym błogim uczuciem, kiedy matka podawała mu pierś do ssania. I wtedy, opowiedział mi ślepiec z Cashiriari, prosząc wpierw o pozwolenie, młodzieniec zbliżył się do matki, rozchylił cushmę i delikatnie zaczął ssać jej piersi jak niemowlę. Czy z jej piersi popłynęło mleko? Kto wie. Ale on był szczęśliwy, chyba. Pożegnał się z nimi zadowolony.
Odeszły również obie młodsze siostry żony Tasurincziego. Jedną z nich porwali punarunowie, którzy pojawili się nad Cashiriari i przez wiele księżyców trzymali pośród siebie, by gotowała im i posługiwała jako kobieta. Było to w okresie, kiedy powinna zachować czystość, mieć obcięte włosy, nic nie jeść, nie rozmawiać z nikim i nie dopuszczać męża do siebie. Mówi Tasurinczi, że on jej nie ganił za to, co się przydarzyło. Aleją to dręczyło. „Nikt nie powinien się do mnie odzywać, bo nie zasługuję na to”, żaliła się. „I nie wiem, czy zasługuję, by żyć dalej”. Wieczorem powoli udała się na brzeg, z gałęzi złożyła swoje legowisko i wbiła sobie cierń czambiry. „Była tak smutna, że podejrzewałem, iż to zrobi”, powiedział mi Tasurinczi, ślepiec. Okryli ją dwiema cushmami, by sępy jej nie rozdziobały, i zamiast puścić w kanoe środkiem rzeki albo pogrzebać, powiesili wysoko na drzewie. Bardzo przemyślnie, bo promienie słońca rano i wieczorem liżą jej kości. Tasurinczi pokazał mi to miejsce i zadziwiłem się. „Ale wysoko! Jak mogłeś aż tam dotrzeć?” „Może jestem ślepy, ale żeby wejść na drzewo, niepotrzebne są oczy, tylko nogi i ręce, a te mam jeszcze silne”, odpowiedział mi.
Inna siostra żony Tasurincziego, ślepca znad Cashiriari, spadła z urwiska, wracając z pola. Tasurinczi kazał jej sprawdzić pułapki zakładane przezeń wokół poletek maniokowych, w które, jak mówi, zawsze wpadają aguti. Mijał już ranek, a ona nie wracała. Poszli jej szukać i odnaleźli na dnie urwiska. Stoczyła się tam, poślizgnąwszy się, być może, albo ziemia usunęła jej się spod nóg. Ale mnie to zdziwiło. Wąwóz nie jest głęboki. Każdy mógłby tam skoczyć lub stoczyć się na samo dno, nie zabijając się. Ona zmarła wcześniej, być może, a jej puste ciało, bez duszy, potoczyło się bezwładnie. Tasurinczi, ślepiec znad Cashiriari, mówi: „Zawsze sądziliśmy, że ta dziewczyna odejdzie w dziwny sposób”. Całe życie śpiewała piosenki, jakich nikt przedtem nie słyszał. Wpadała w dziwne stany, mówiła o nieznanych miejscach i, zdaje się, zwierzęta wyznawały jej sekrety, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchać. To są oznaki, że ktoś szybko odejdzie, według Tasurincziego. „Teraz, gdy te dwie odeszły, mamy więcej żywności do podziału, szczęściarze jesteśmy”, dowcipkował.
Nauczył swych najmłodszych synów polować. Codziennie z nimi ćwiczy, na wszelki wypadek. Poprosił ich, by pokazali mi, czego dotychczas się nauczyli. Rzeczywiście, posługują się już łukiem i nożem, nawet ci, którzy dopiero zaczynają chodzić. Również bardzo sprawnie łowią i zakładają pułapki. „Jak widzisz, jedzenia im nie zabraknie”, powiedział mi Tasurinczi. Podoba mi się jego usposobienie. To mężczyzna, którego nic nie smuci. Byłem z nim przez wiele dni, towarzysząc przy zakładaniu haczyków, robieniu pułapek i pomogłem przy sprzątaniu gospodarstwa. Zgięty wpół wyrywał trawę, jakby jego oczy widziały. Udaliśmy się również nad jezioro, tam gdzie są sungaro, ale żadnego nie złowiliśmy. Ciągle chciał mnie słuchać. Kazał mi powtarzać te same historie. „Kiedy odejdziesz stąd, sam będę opowiadał to, co mi teraz opowiadasz”, mówił. „Jak ubogie musi być życie tych, co nie mają, tak jak my, ludzi, którzy gawędzą”, zastanawiał się. „Dzięki temu, co opowiadasz, jest tak, jakby to, co kiedyś się wydarzyło, zdarzało się znowu wielokrotnie”. Jedną ze swych córek, która zasnęła, gdy gawędziłem, obudził kuksańcem. „Słuchaj, nie marnuj tych historii, dziecko”, strofował ją. „Poznaj niegodziwości Kientibakoriego. Naucz się zła, jakie nam wyrządzili i jeszcze mogą wyrządzić jego kamagarini”.
Teraz dużo wiemy o Kientibakorim, dużo więcej niż oni, przedtem, wiedzieli. Wiemy, że ma wiele wnętrzności, jak kijanka inkiro. Wiemy, że nas, Macziguengów, nienawidzi. Wiele razy usiłował nas zniszczyć. Wiemy, że to on swoim tchnieniem stworzył wszystko, co podłe i niegodziwe, od Mashków po zło przyniesione przez Białych Ojców. Ostre skały, ciemne chmury, deszcz, błoto, tęcza, to z jego tchnienia. I pchły, wszy, pchły piaskowe, węże i jadowite żmije, myszy i ropuchy. To z jego tchnienia muchy, komary, moskity, nietoperze i wampiry, mrówki i sępy. To z jego tchnienia parzące rośliny, których nie można jeść, i czerwona ziemia, z której można lepić garnki, ale w której nie można zasadzić manioku. Tego się nauczyłem nad rzeką Shivankoreni, z ust seripigariego. Tego, który najwięcej wie o rzeczach i stworzeniach powstałych z tchnienia Kientibakoriego, być może.