Kiedyś prawie już nas zniszczył, a było to tak. To już nie był czas obfitości. I nie był to czas wykrwawiania drzew. To było między jednym a drugim czasem, podobno. Przybył kamagarini przebrany za człowieka i powiedział wędrującym ludziom: „To nie słońce naprawdę potrzebuje pomocy, ale Kashiri, księżyc, który jest ojcem słońca”. Wyłożył swoje racje słowami, które mocno ich zastanowiły. Czy słońce nie jest tak mocne, że razi tych, którzy mają śmiałość patrzenia weń bez zmrużenia, aż im oczy łzawią? Dlaczego więc miałoby potrzebować jakiejkolwiek pomocy. To jego opadanie i wstawanie to zwykły podstęp. Kashiri za to w trudnych warunkach swym słabym, łagodnym światłem zawsze walczył z ciemnościami. Gdyby nocami nie było na niebie księżyca, zerkającego na wszystko, panowałaby całkowita ciemność: człowiek spadłby w przepaść, wlazłby na żmiję i nie mógłby odnaleźć swojego czółna ani uprawiać manioku, ani polować. Byłby więźniem jednego miejsca i Mashkowie mogliby go osaczyć, przeszyć strzałami, uciąć głowę i skraść mu duszę. Gdyby słońce całkiem upadło, być może zapanowałaby noc. Ale dopóki jest księżyc, noc nigdy nie będzie całkiem nocą, a tylko półciemnością, i życie toczyłoby się dalej, być może. Czy ludzie nie powinni raczej pomóc Kashiriemu? Czy nie byłoby to z korzyścią dla nich? Gdyby pomogli, światło księżyca świeciłoby znacznie mocniej, noc zaś byłaby mniej nocą, byłaby półmrokiem niezgorszym do wędrówki.
Ten, co mówił takie rzeczy, wyglądał na człowieka, ale to był kamagarini. Jeden z tych, których swoim tchnieniem stworzył Kientibakori, by rozeszli się po świecie, rozsiewając nieszczęścia. Oni, przedtem, nie rozpoznawali go. Mimo że przybył pośród ogromnej burzy, tak jak zawsze przybywają złe licha do osad. Oni, przedtem, nie rozumieli tego, być może. Jeśli ktoś się pojawia, kiedy grzmi pan pioruna i pada ulewny deszcz, to nie jest człowiek, to kamagarini. Teraz już wiemy. Oni wtedy jeszcze się tego nie nauczyli. Dali się przekonać. I, zmieniając swe obyczaje, zaczęli nocą robić to, co przedtem robili za dnia, a za dnia to, co przedtem robili nocą. Myśląc, że w ten oto sposób Kashiri, księżyc, będzie mocniej świecił.
Ledwie oko słońca zjawiało się na niebie, chowali się pod dach, mówiąc jedni do drugich: „Czas odpocząć”. „Czas rozpalić ogień”. „Czas usiąść i posłuchać tego, który gawędzi”. I tak robili: odpoczywali, gdy słońce świeciło, albo zbierali się, by posłuchać gawędziarza, dopóki nie zaczynało się ściemniać. Wówczas, przeciągając się, mówili: „Nadszedł czas życia”. W nocy wędrowali, w nocy polowali, w nocy wznosili swoje domostwa, w nocy przygotowywali ziemię pod uprawę i czyścili pola manioku z traw i chwastów. Zaczęli przyzwyczajać się do nowego trybu życia. Do tego stopnia, że nie wytrzymywali już przebywania na powietrzu za dnia. Ciepło słońca paliło im skórę, a ogień jego oka oślepiał ich. Przecierając powieki, mówili: „Nic nie widzimy, wstrętne jest to światło, nienawidzimy go”. W nocy za to ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności i widzieli w niej tak jak wy i ja widzimy w dzień. Mówili: „Zgadza się. Kashiri, księżyc, dziękuje nam za pomoc, jaką mu służymy”. Nie nazywali się już ludźmi ziemi, ludźmi wędrującymi, ludźmi gawędzącymi. Ludźmi mroku zaczęli się nazywać.
Wszystko było dobrze, być może. Wydawali się zadowoleni, chyba. Życie toczyło się spokojnie. Byli pogodni. Ci, co odchodzili, wracali i, tak czy owak, nie brakowało im pożywienia. „Roztropni byliśmy, robiąc to, co zrobiliśmy”, mówili. Mylili się, chyba. Utracili mądrość. Wszyscy stawali się kamagarinimi, ale nawet tego nie podejrzewali. Póki nie zaczęły przydarzać im się różne rzeczy. Pewnego dnia Tasurinczi obudził się rano pokryty łuską i z ogonem zamiast nóg. Wyglądał jak ogromna carachama. Tak, ta ryba, która żyje w wodzie i na ziemi, ryba, która pływa i pełza. Z trudnością przeczołgał się ku lagunie, zawodząc, że nie może już znieść życia na ziemi, bo tęskni za wodą. Tasurincziemu, gdy się obudził parę księżyców później, urosły skrzydła w miejsce ramion. Podskoczył nieco i ujrzeli, jak unosi się i znika nad drzewami, trzepocząc niczym koliber. Tasurincziemu urosła trąba, a jego synowie, nie poznawszy go, wrzasnęli zuchwale: „Patrzcie, tapir, zjedzmy go”. Gdy usiłował powiedzieć im, kim jest, wydał z siebie warkot i chrząknął. Musiał uciekać truchtem. Niezdarnie biegł na swych czterech łapach, którymi ledwie potrafił się posługiwać, uciekając przed głodnymi ludźmi obsypującymi go strzałami, rzucającymi weń kamieniami i krzyczącymi: „Złapmy go, upolujmy go”.
Na tej ziemi zaczęło ubywać mężczyzn. Jedni stawali się ptakami, drudzy rybami, inni żółwiami, a jeszcze inni pająkami, a wszyscy oni zaczynali żyć życiem diabełków kamagarinich. „Co się z nami dzieje, co za nieszczęście nas spotkało?” -pytali się, otumanieni, ci, co przeżyli. Byli zastraszeni i ślepi, nie rozumieli. Raz jeszcze zatracono mądrość. „Znikniemy”, skarżyli się. Smutni, być może. Wówczas, pośród tak wielkiego zamętu, Mashkowie runęli na nich i dokonali rzezi. Wielu ucięli głowy i zabrali ich kobiety. Wydawało się, że katastrofom nie ma końca. Wówczas, w rozpaczy, jeden z nich rzucił: „Idziemy odwiedzić Tasurincziego”.
Był to stary już seripigari, który mieszkał sam nad rzeką Timpia, za wodospadem. Wysłuchał ich w milczeniu. Udał się z nimi do miejsca, gdzie mieszkali. Swymi kaprawymi oczami przyjrzał się bezsilności i zamętowi panującym na świecie. Pościł przez wiele księżyców, milcząc, rozmyślając w wielkim skupieniu. Przygotował wywary, by wejść w zamroczenie. Utarł na żarnie zielony tytoń, wycisnął w przetaku liście, wlał wodę i wstawił naczynie do ognia, by wywar zagotował się, zgęstniał i zabulgotał. Utłukł korzeń ayahuaski, wycisnął brunatny sok, zagotował go i odstawił do ostygnięcia. Zgasili ogień, domostwo obłożyli bananowymi liśćmi, by panowała w nim całkowita ciemność. Seripigari okadził wszystkich, jednego po drugim, i zaśpiewał, a oni odpowiedzieli mu śpiewem. Następnie wypił swoje wywary, nieustannie śpiewając. Oni czekali z przejęciem, niecierpliwie. On ciągle wymachiwał pękiem liści i śpiewał. Nie rozumieli jego słów. Wreszcie, gdy przemienił się już w ducha, ujrzeli, jak jego cień wspina się po środkowym palu chaty i przenika dach przez to samo miejsce, przez które diabeł zabiera dusze. Po krótkiej chwili wrócił. Miał swoje ciało, ale to już nie był on, lecz saankarite. Wściekły zaczął ich karcić. Przypomniał im, kim byli, co zrobili, ile ofiar ponieśli od czasu, gdy zaczęli wędrować. Jak mogli dać się tak zwieść podstępnym sztuczkom odwiecznego wroga? Jak mogli zdradzić słońce dla Kashiriego, księżyca? Odmieniając swój tryb życia, zakłócili porządek świata, wprowadzając w błąd dusze tych, co odeszli. Dusze nie były w stanie ich rozpoznać w ciemnościach, w których się poruszali, nie wiedziały – błądzą czy nie błądzą? Stąd brały się nieszczęścia, być może. Duchy tych, co odchodzili i wracali, zwiedzione wszystkimi zmianami, ponownie odchodziły. Błądziły w lesie, osierocone, zawodząc wśród wiatru. W opuszczone ciała, pozbawione wsparcia duszy, przedostawał się kamagarini, by je zniszczyć; dlatego wyrastały im pióra, łuski, ryje, szpony, żądła. Ale jeszcze nie jest za późno. Rozwiązłość i nieczystość sprowadziły na nich diabła, żyjącego pośród nich w ludzkim przebraniu. Ruszyli, by go odnaleźć i zabić. Ale kamagarini już uciekł w głąb lasu. Wówczas zrozumieli. Zawstydzeni zaczęli ponownie robić to, co przedtem robili, aż wreszcie świat i życie stały się z powrotem tym, czym były i być zawsze powinny. Zasmuceni, zawstydzeni ruszyli w drogę. Czy każdy nie powinien robić tego, co do niego należy? Czy to nie do nich należało wędrować, pomagając słońcu w podniesieniu się? Swój obowiązek spełnili, być może. Czy my go spełniamy? Wędrujemy? Żyjemy?