Выбрать главу

Na czym polega misja Instytutu? Zdaniem jego wrogów jest on ramieniem północnoamerykańskiego imperializmu, realizującym pod płaszczykiem badań naukowych zadania wywiadowcze i dokonującym neokolonialnej penetracji kulturalnej wśród rdzennej ludności selwy amazońskiej. Oskarżenia te wysuwa przede wszystkim lewica. Ale i niektóre sektory Kościoła katolickiego należą do adwersarzy Instytutu -w głównej mierze misjonarze działający na obszarze Amazonii – oskarżając go ni mniej, ni więcej jak o to, iż stanowi falangę protestanckich misjonarzy przebranych za językoznawców. Pośród antropologów są i tacy, którzy zarzucają mu wypaczanie kultur tubylczych, próby narzucania im zachodniej cywilizacji i włączanie do gospodarki rynkowej. Niektórzy z konserwatystów krytykują obecność Instytutu w Peru z pozycji nacjonalistycznych i hispanistycznych. Do tych ostatnich należał mój profesor i ówczesny szef, historyk Por-ras Barrenechea, który, dowiedziawszy się, iż wybieram się z tą ekspedycją, ostrzegł mnie: „Proszę mieć się na baczności, ci jankesi będą usiłowali pana kupić”. Żadną miarą nie mógł zaakceptować, że z winy Instytutu rdzenni mieszkańcy selwy przypuszczalnie szybciej zaczną mówić po angielsku niż po hiszpańsku.

Jego przyjaciele, jak Rosita Corpancho, bronili Instytutu, odwołując się do argumentów praktycznych. Praca lingwistów – badanie języków i dialektów Amazonii, opracowywanie słowników i gramatyk poszczególnych plemion – służyła krajowi, a poza tym, teoretycznie przynajmniej, prowadzona była pod auspicjami Ministerstwa Edukacji, które zatwierdzało wszystkie projekty badawcze Instytutu i otrzymywało kopie całego zebranego materiału. Dopóki samo ministerstwo albo peruwiańskie uniwersytety nie podejmą się tego trudu, ktoś powinien, dla dobra kraju, tę pracę wykonywać. Z drugiej strony, infrastruktura stworzona przez Instytut w Amazonii, z niewielką flotyllą hydroplanów i systemem łączności radiowej pomiędzy bazą w Yarinacocha i siecią lingwistów żyjących wśród plemion, wykorzystywana była również przez państwo, nauczyciele bowiem, urzędnicy i wojskowi z rozrzuconych po selwie odległych miejscowości, zwykli byli z niej korzystać i to nie tylko w nagłych i przymusowych wypadkach.

Kontrowersje wokół Instytutu trwają i trwać będą, rzecz jasna.

Owa kilkutygodniowa zaledwie ekspedycja, w której miałem szczęście uczestniczyć, przyniosła mi tyle wrażeń, że mimo upływu dwudziestu siedmiu lat wciąż ją pamiętam w najdrobniejszych szczegółach i nadal muszę o niej pisać. Tak jak teraz, we Florencji. Wpierw przebywaliśmy w Yarinacocha, rozmawiając z lingwistami, następnie zaś w dużej odległości od bazy, bo w regionie górnego Maranonu, odwiedzaliśmy osady i wioski dwóch plemion z rodziny Jibaro: Aguarunów i Huambisów. Później udaliśmy się w górę, nad jezioro Moro-na, odwiedzić Shaprów.

Podróżowaliśmy małym hydroplanem, a w pewnych miejscach indiańskimi czółnami, przez wąziutkie strugi okryte tak gęstą roślinnością, iż mimo dnia wydawało się, że na świecie panuje noc. Potęga i samotność Natury – niebywale wysokie drzewa, gładkie laguny, nieodmiennie płynące rzeki – przywodziły na myśl świat dopiero co stworzony, nieskalany obecnością człowieka, roślinny i zwierzęcy raj. Docierając zaś do plemion, dotykaliśmy prehistorii. Toczyło się tu żywiołowe i proste życie odległych przodków: myśliwych, zbieraczy, łuczników, nomadów, magików, animistów. To też było Peru i fakt ten dopiero wówczas zaczął docierać w pełni do mojej świadomości: świat jeszcze nie ujarzmiony, epoka kamienia, kultury magiczno-religijne, poligamia, zmniejszanie głów (w Moronacocha, miejscowości Shaprów, kacyk Tariri wyjaśnił nam za pośrednictwem tłumacza skomplikowaną technikę wypełniania i poszczególnych etapów gotowania, jakiej wymaga cała operacja), czyli zaranie dziejów ludzkości.

Jestem pewien, że w trakcie całej podróży ciągle myślałem o Saulu Zuratasie. I że dużo o nim rozmawiałem z jego profesorem, Matosem Marem, uczestniczącym w wyprawie, z którym wówczas się zaprzyjaźniłem. Matos Mar opowiedział mi, że zaprosił Sauła, by jechał z nami, ale ten odmówił, bo ostro sprzeciwiał się działalności Instytutu.

Podróż pozwoliła mi zrozumieć zauroczenie Saula tą częścią Amazonii i jej mieszkańcami i w jakiejś mierze samemu doznać mocy owych wrażeń, które w konsekwencji całkowicie odmieniły jego dotychczasowe życie. Wyprawa przyniosła mi ponadto konkretne doświadczenia usprawiedliwiające wiele z moich poglądów na kultury amazońskie, odmiennych od przekonań Saula, choć intuicyjnych bardziej niż opartych na rzeczywistej wiedzy. Co to za mrzonka, by zostawić plemiona żyjące w Amazonii samym sobie, pozwolić im zachować dotychczasowy tryb życia? Przede wszystkim było to niemożliwe. Jedne plemiona wolniej, inne szybciej, ale wszystkie już ulegały wpływom zachodnim i metyskim. Zresztą czy ta złudna ochrona była w ogóle wskazana? Jakie korzyści przyniosłoby samym plemionom pozostanie przy takim życiu, jakie wiodły i jakie, według antropologów purystów pokroju Saula, powinny nadal prowadzić? Ich prymitywizm czynił z nich raczej ofiary najnikczemniej szych grabieży i okrucieństw.

W Urakusie, wiosce Aguarunów, gdzie przybyliśmy pewnego dnia o zmierzchu, ujrzeliśmy przez okienka hydroplanu widowisko, do którego już zdążyliśmy przywyknąć podczas naszych dotychczasowych lądowań przy zamieszkanych przez którekolwiek z plemion brzegach rzek: cała osada, wszyscy mężczyźni i kobiety, półnadzy i pomalowani, zwabieni warkotem silnika, obserwowali ewolucje samolotu, uderzając się obydwiema rękami po twarzy i piersiach (by odgonić insekty). Ale w Urakusie, poza miedzianymi, barwionymi w czarne lub czerwone paski ciałami, zwisającymi piersiami, dziećmi ze wzdętymi od pasożytów brzuszkami, czekało nas coś, czego nigdy nie zapomnę: widok torturowanego niedawno człowieka. Był nim miejscowy kacyk o imieniu Jum.

Ekspedycja białych i Metysów z Santa Maria de Nieva -faktorii leżącej przy rzece Nieva, gdzie również byliśmy, mieszkając w misji katolickiej – przybyła parę tygodni wcześniej do Urakusy. W jej skład wchodzili wszyscy przedstawiciele tamtejszej administracji terenowej oraz wojskowy z posterunku granicznego. Jumowi, który wyszedł im na spotkanie, z miejsca rozbili głowę uderzeniem latarki. Następnie podpalili chaty Urakusy, poturbowali tych Indian, których zdołali schwytać, i zgwałcili kilka kobiet. Jurna zabrali ze sobą do Santa Maria de Nieva, gdzie uwłaczająco ogolili mu głowę, by następnie poddać go publicznym torturom. Biczowali go, poparzyli pachy gorącymi jajkami, a w końcu uwiązali go do drzewa, jak robi się z rybami paiche, by ociekły. Po kilku godzinach puścili go wolno, pozwalając wrócić do jego osady.

Bezpośrednią przyczyną tego bestialstwa był drobny incydent, jaki miał miejsce w Urakusie pomiędzy Aguarunami i grupą przejeżdżających tamtędy żołnierzy. Ale rzeczywisty powód tkwił w tym, że Jum usiłował zorganizować spółdzielnię pomiędzy osadami Aguarunów nad górnym Marańonem. Kacyk był człowiekiem wytrwałym i bystrym, pracujący wśród Aguarunów lingwista z Instytutu namówił go więc, by wziął udział w kursie na dwujęzycznych nauczycieli w Yarinacocha. Kurs ten opracowany został przez Ministerstwo Edukacji we współpracy z Instytutem Lingwistycznym. Wysyłano do Yarinacocha tych członków plemion, którzy, tak jak Jum, wydawali się uzdolnieni do prowadzenia pracy pedagogicznej w swych wioskach. W Yarinacocha przysposabiani byli – wyobrażam sobie, że jednak dość powierzchownie – przez lingwistów i peruwiańskich nauczycieli do tego, by mogli uczyć pisać i czytać swoich w ich własnym języku. Wracali do rodzinnych stron z pomocami dydaktycznymi i nieco zbyt optymistycznym tytułem nauczyciela dwujęzycznego.