Program nie osiągnął postawionego przed nim celu – alfabetyzacji tubylczej ludności Amazonii – ale dla Jurna miał zgoła nieoczekiwane skutki. Pobyt w Yarinacocha, kontakt z „cywilizacją”, pozwolił kacykowi odkryć – już to samemu, już to przy pomocy swych instruktorów – że i on, i jego ludzie byli niecnie wyzyskiwani przez handlujących z nimi kupców. Owi kupcy, biali lub Metysi z Amazonii, co jakiś czas objeżdżali poszczególne plemiona, kupując od nich kauczuk i skóry. Sami ustalali ceny i płacili w naturze – maczetami, haczykami, odzieżą, strzelbami – ceny tych towarów również ustalając według własnego widzimisię. Pobyt w Yarinacocha pozwolił Jumowi zrozumieć, że gdyby Aguarunowie, zamiast handlować z kupcami, zadali sobie trud podróży, by sprzedawać kauczuk i skóry w miastach – na przykład w biurach Banku Hipotecznego – otrzymaliby za swoje towary znacznie lepszą cenę. Tam również mogliby znacznie taniej kupować produkty sprzedawane im przez szefów.
Odkrycie wartości pieniądza było tragiczne dla mieszkańców Urakusy. Jum dał kupcom do zrozumienia, że nie będzie już z nimi handlował. Decyzja ta oznaczała, po prostu i najzwyczajniej, ruinę tych wirakoczów z Santa Maria de Nieva, którzy w swoim czasie tak serdecznie nas przyjęli. Tych nieszczęsnych białych i Metysów, bosonogich półanalfabetów, żyjących w niemal tak samo urągających warunkach jak ich ofiary. Okrutny rozbój dokonywany przez nich na Aguaru-nach wcale ich nie wzbogacał, pozwalał zaledwie na przeżycie. Wyzysk w tym zakątku świata był bardziej niż nieludzki. Dlatego też przeciw Urakusie wyruszyła karna ekspedycja i dlatego podczas tortur Jum słyszał ciągle: „Zapomnij o spółdzielni”.
Zdarzyło się to niedawno. Rany Jurna jeszcze się jątrzyły. Włosy jeszcze mu nie odrosły. Gdy tłumaczono nam tę historię na zacisznej polanie Urakusy – Jum zaledwie wychrząkał kilka zdań po hiszpańsku – myślałem: „Muszę o tym porozmawiać z Saulem”. Co powiedziałby mi Maskamiki? Czy w tym konkretnym przypadku przyznałby, że Urakusie i Jumowi w sposób oczywisty potrzebny jest nie ruch wstecz, lecz krok do przodu? To znaczy stworzenie spółdzielni, handlowanie z miastami, ekonomiczny i społeczny rozwój oznaczający, że „cywilizowani” mieszkańcy Santa Maria de Nieva nie mogliby z nimi zrobić tego, co właśnie zrobili. Nieva. A może Saul odpowiedziałby irracjonalnie, że skądże, że jedynym rozwiązaniem jest odejście wirakoczów, bo pozwoliłoby to urakusanom wrócić do tradycyjnego trybu życia?
Przegadałem całą tę noc z Matosem Marem, rozmawiając o historii Jurna, ukazującej straszliwy los słabych i biednych w naszym kraju. W rozmowie obecny był niewidoczny i niemy duch Saula Zuratasa, którego opinii, rzeczywistego udziału w dyskusji bardzo nam obu brakowało. Matos Mar uważał, że z nieszczęścia Jurna Maskamiki wyciągnąłby wnioski potwierdzające jego tezę. Czy ów przypadek nie udowadnia, że współistnienie jest niemożliwe, że nieuchronnie prowadzi do dominacji wirakoczów nad tubylcami, do stopniowej i systematycznej destrukcji słabszej kultury? Ci zdziczali pijaczkowie z Santa Maria de Nieva nigdy, w żadnym wypadku, nie poprowadzą urakusan ku nowoczesności, a jedynie ku zagładzie; ich „kultura” nie ma większego prawa do wyższości niż kultura Aguarunów, którzy może i są prymitywni, ale zgromadzili – właśnie oni – wiedzę i opanowali sposoby pozwalające im na współżycie z Amazonią. Argumenty wynikające z zasady pierwszeństwa, argumenty historyczne i etyczne przemawiały za uznaniem ich praw do tych ziem i przepędzeniem wszystkich intruzów z Santa Maria de Nieva.
Nie zgadzałem się z Matosem Marem; sądziłem, że przypadek Jurna raczej doprowadziłby Saula do wniosków bardziej praktycznych, do zaakceptowania mniejszego zła. Czy istniała w ogóle najmniejsza choćby możliwość, że jakikolwiek rząd peruwiański, jakiejkolwiek orientacji politycznej by był, przyznałby plemionom prawo ekstraterytorialności na obszarze selwy? To oczywiste, że nie. Dlaczego więc nie zmienić raczej wirakoczów, by odmienili swój stosunek do tubylców?
Spaliśmy na klepisku, pod jedną moskitierą, w chacie przesyconej wonią kauczuku (był to magazyn Urakusy), osaczeni oddechami naszych towarzyszy i nieznanymi odgłosami selwy. Z Matosem Marem łączył mnie w owych czasach również entuzjastyczny stosunek do idei socjalistycznych; w trakcie naszej rozmowy musiały więc, rzecz jasna, pojawić się słynne stosunki produkcji, które niczym magiczna różdżka służyły do wyjaśniania i rozwiązywania wszystkich problemów. A te w wypadku urakusan – w wypadku wszystkich plemion – należało rozumieć jako część ogólniejszego problemu wynikającego z klasowej struktury społeczeństwa peruwiańskiego. Socjalizm, zastępując obsesję ekonomicznego dobrobytu – zysku indywidualnego – pojęciem służby dla zbiorowości jako jedynego bodźca do pracy i przywracając stosunkom społecznym ich solidarny, ludzki charakter, miał pozwolić na współistnienie Peru współczesnego i Peru prymitywnego, co Maskamiki uważał za niemożliwe i niepożądane. W nowym Peru, powstałym dzięki naukom Marksa i Mariategui, plemiona amazońskie mogłyby jednocześnie unowocześnić się i zachować to, co najważniejsze z własnej tradycji wśród mozaiki kultur tworzących przyszłą cywilizację peruwiańską. Czy naprawdę wierzyliśmy, że socjalizm zagwarantuje integralność naszych kultur magiczno-religijnych? Czy nie istniało już zbyt wiele dowodów na to, że rozwój przemysłowy, już to kapitalistyczny, już komunistyczny, oznaczał nieodwracalny ich koniec? Czy istniał na świecie choćby jeden wyjątek od tego okrutnego, nieubłaganego prawa? Zastanowiwszy się dobrze – z perspektywy lat i widokowego tarasu upalnej Florencji – ulegaliśmy mrzonkom i byliśmy równie romantyczni jak Maskamiki ze swą archaiczną i antyhistoryczną utopią.
Ta długa rozmowa z Matosem Marem, pod moskitierą, ze wzrokiem utkwionym w zwisające z ułożonego z liści palmowych sufitu drgające, ciemne torby, które rano zniknęły nagle w tajemniczy sposób – były to, jak się później dowiedzieliśmy, setki pająków zwijających się na noc w kłębek, w cieple rozpalanego w chacie ogniska -jest jednym z nieprzemijających obrazów tej podróży. Kolejnym zaś: wspomnienie więźnia z wrogiego plemienia, trzymanego przez Shaprów znad jeziora Morona na wolności, poruszającego się swobodnie po osadzie. Ale za to jego pies trzymany był w klatce pod ścisłym nadzorem. Nie ulegało wątpliwości, że i schwytany, i ci, którzy go schwytali, byli całkowicie zgodni co do znaczenia tej metafory; wszyscy wierzyli, że zwierzę więzione w klatce uniemożliwiało ucieczkę jeńca, przywiązując go do swych dozorców znacznie skuteczniej – siłą rytuału, wiary, magii – niż żelazny łańcuch. I jeszcze jedno wspomnienie: dochodzące nas przez całą podróż niezwykłe i wręcz niestworzone historie o zabijace, arcyłotrze i panu feudalnym, Japończyku o imieniu Tushia, o którym rozpowiadano, że mieszka na jednej z wysp na rzece Pastaza z haremem dziewczynek porywanych przezeń wzdłuż i wszerz całej Amazonii.
Ale, na dłuższą metę, najsilniejszym i najczęściej powracającym wspomnieniem z całej tej podróży – wspomnieniem, które tego florenckiego wieczoru pali równie natarczywie jak żar letniego słońca Toskanii – miały się okazać opowieści, które w Yarinacocha usłyszałem od małżonków Schneil, lingwistów. Początkowo miałem wrażenie, że po raz pierwszy słyszę nazwę tego plemienia. Nagle jednak zdałem sobie sprawę, iż chodzi o to samo plemię, o którym Saul tylokrotnie opowiadał, zetknąwszy się z nim już w swej pierwszej podróży do Quillabamba: plemię Macziguengów. A mimo to wydawało się, iż poza nazwą, jedno ma z drugim niewiele wspólnego.