Stopniowo zacząłem się domyślać, skąd wzięła się ta nieprzystawalność obu wyobrażeń. Aczkolwiek chodziło o to samo plemię – którego liczebność szacowano na chybił trafił na cztery do pięciu tysięcy – łączność Macziguengów, tak z resztą Peru, jak i pomiędzy sobą była dość zróżnicowana, co wynikało z istniejącego w tym ludzie podziału. Swoista zaś linia tego podziału – a był nią w dużej mierze Przełom Mainique – oddzielała Macziguengów rozrzuconych na obszarze bezpośrednio sąsiadującym już z Andami, w strefie górzystej, z licznie tu obecnymi białymi i Metysami – od Macziguengów ze strefy wschodniej, za Przełomem, tam gdzie zaczyna się nizina amazońska. Geograficzny uskok, ów wąski przesmyk pomiędzy górami, gdzie Urubamba zamienia się w rwącą, spienioną, pełną wirów rzekę, dzielił tych z góry, mających styczność z białym i metyskim światem, poddanych już procesowi akulturacji, od tych drugich, rozsianych po lasach niziny, żyjących w całkowitej niemal izolacji i zachowujących w mniej lub bardziej nietkniętym kształcie swój tradycyjny tryb życia. Dominikanie założyli pośród tych pierwszych kilka misji, jak Chi-rumbia, Koribeni i Panticollo, w strefie tej istniały również gospodarstwa wirakoczów, gdzie pracowali niektórzy Macziguengowie. Były to dominia słynnego Fidela Pereiry i ów maczigueński świat, do którego odnosiły się wspomnienia Saula: bardziej tknięty zachodnią cywilizacją i bardziej otwarty na zewnątrz.
Druga część wspólnoty – ale czy w tych warunkach w ogóle można mówić o wspólnocie? – rozrzucona po rozległym terytorium dolin rzek Urubamba i Madre de Dios, pod koniec lat pięćdziesiątych znajdowała się jeszcze w ścisłym odosobnieniu, unikając jakiegokolwiek kontaktu z białymi. Nie dotarli do niej misjonarze dominikańscy, a i nie było w tej strefie nic takiego, jak na razie, co mogłoby ściągnąć wirakoczów. Ale nawet i ta część nie była jednorodna. Pośród najbardziej prymitywnych Macziguengów istniała mała grupa czy frakcja jeszcze bardziej archaiczna, wrogo nastawiona do reszty. Tych zwano „kogapakori”. Skupieni na obszarze znajdującym się pomiędzy rzekami Timpia i Tikompinia – dwoma dopływami Urubamby – kogapakori chadzali całkowicie nadzy, poza niektórymi mężczyznami noszącymi bambusowe pochwy na członki, i atakowali każdego, kto wtargnął na ich terytorium, nawet jeśli był z tego samego plemienia. Ich przypadek był szczególny, bo w porównaniu z każdym innym plemieniem, Macziguengowie byli tradycyjnie ludem usposobionym pokojowo. Ich łagodny, uległy charakter czynił z nich szczególnie łatwe ofiary w czasach kauczukowej gorączki, gdy odbywały się wielkie polowania na Indian, dostarczające siły roboczej zbieraczom kauczuku – okres, w którym plemię zostało tak przetrzebione, iż znalazło się na skraju całkowitego wyginięcia – stąd też zawsze byli stroną przegrywającą w konfliktach ze swymi odwiecznymi wrogami, Yaminahuami i, szczególnie, ze słynącymi z wojowniczości Mashkami. To o tych Macziguengach opowiadali nam małżonkowie Schneil. Już dwa i pół roku dokładali wszelkich starań, by Indianie ci dopuścili ich do siebie, i wciąż napotykali nieufność, niekiedy wręcz wrogość ze strony tych grup, z którymi udało im się nawiązać kontakt.
Yarinacocha w porze zmierzchu, kiedy ognista kula słońca zaczynała znikać za wierzchołkami drzew, a zielonkawe wody laguny rozpłomieniały się pod ciemnoniebieskim niebem, na którym migotały już pierwsze gwiazdy, to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane mi było kiedykolwiek ujrzeć. Siedzieliśmy na tarasie drewnianego domu, wpatrując się ponad ramionami Schneilów w ciemniejący horyzont selwy. Przepiękne zjawisko. Ale wszyscy, jak sądzę, czuliśmy się skonsternowani i przygnębieni. Bo to, co opowiadała nam para młodych jeszcze ludzi, promieniejąca sportowym duchem, prostodusznością, purytańskością i pilnością, obnoszonymi, niczym mundurek, przez wszystkich lingwistów, było ponurą historią. Nawet obaj znajdujący się wśród nas antropologowie – Matos Mar i Meksykanin Juan Comas – zaskoczeni byli rozmiarami depresji i pesymizmu, w jakich, zdaniem Schneilów, znajdowała się rozbita społeczność Macziguengów. Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, zdawała się już ona w zasadzie całkowicie dezintegrować.
Badacze niewiele się nimi zajmowali. Poza maleńką książką, opublikowaną w 1943 roku przez dominikanina, ojca Vicentego de Cenitagoya, i paroma artykułami innych misjonarzy na temat ich folkloru i języka, zamieszczonymi w pismach zakonu, nie istniała żadna poważna praca etnograficzna poświęcona Macziguengom. Należeli do rodziny Arawaków i mylono ich nieco z Campasami znad rzek Ene, Perene i Grań Pajonal, języki obu grup miały bowiem zbliżone korzenie. Pochodzenie Macziguengów było całkowitą tajemnicą, a tożsamość dość mglista. Określani czasami jako Antis przez Inków, którzy wyparli ich ze wschodniej części Cusco, choć nigdy nie zdołali opanować terytoriów leżących na terenie selwy ani podporządkować sobie tego plemienia, pojawiają się w kronikach i relacjach z Kolonii pod dowolnymi nazwami – Manariowie, Opatarowie, Pilkozonowie – dopóki w XIX wieku podróżnicy nie zaczęli w końcu używać ich rzeczywistej nazwy. Jednym z pierwszych, którzy o nich wspominają, jest Francuz Charles Wiener. W 1880 roku odnalazł „dwa ciała Macziguengów rytualnie spuszczone rzeką”, którym odciął głowy, by włączyć je do swej kolekcji ciekawostek zebranych w peruwiańskiej selwie. Byli w ruchu od zamierzchłych czasów i przypuszczalnie nigdy nie żyli gromadnie, we wspólnotach. Sam fakt, że co jakiś czas byli spychani przez bardziej wojownicze plemiona i przez białych – w okresach gorączki kauczuku, złota, drewna palisandrowego, kolonizacji rolniczej – ku coraz gorszym i mniej urodzajnym regionom, gdzie przeżycie licznych grup stawało się niemożliwe, wzmogło ich rozproszenie i rozwinęło niemal anarchistyczny indywidualizm. Nie istniała żadna osada Macziguengów. Nie mieli kacyków i zdawali się nie uznawać żadnej władzy poza ojcowską w każdej rodzinie. Byli rozbici na maleńkie grupy liczące co najwyżej dziesięć osób, na niezwykle rozległym obszarze obejmującym selwę na terenie Cusco i Madre de Dios. Ubóstwo całego regionu zmuszało te grupy do ustawicznej wędrówki przy ciągłym zachowywaniu znacznej między sobą odległości, by nie uszczuplać zanadto stanu zwierzyny łownej. Z powodu erozji i wyjaławiania ziemi zmuszeni byli zmieniać miejsca pod uprawę manioku co dwa lata, jeśli nie częściej.
To, czego Schneilowie zdołali się dowiedzieć o ich mitologii, wierzeniach i zwyczajach, dawało już jakieś pojęcie o trudach prowadzonego przez nich życia i odsłaniało fragmenty plemiennych dziejów. Powstali z tchnienia boga Tasurincziego, twórcy całego istnienia, i nie mieli imion własnych. Ich imię zawsze było tymczasowe, względne i przejściowe: ten, który nadchodzi lub odchodzi, mąż tej, która właśnie zmarła, lub ten, który opuszcza czółno, ten, który się urodził lub wystrzelił z łuku. Jedyne liczby, jakie istniały w ich języku, to: jeden, dwa, trzy lub cztery. Wszystkie pozostałe wielkości określane były jako „dużo”. Ich wyobrażenie raju było skromne: to miejsce, gdzie w rzekach są ryby, w lasach zaś zwierzyna łowna. Łączyli swoje wędrowne życie z drogą gwiazd przez firmament. Wskaźnik dobrowolnych śmierci był u nich bardzo wysoki. Schneilowie opowiedzieli nam o paru przypadkach samobójstw wśród mężczyzn i kobiet Macziguengów, z którymi sami się spotkali; pośród tych ostatnich przede wszystkim – poprzez wbicie ciernia czambiry w serce albo w skronie lub spożycie trującego napoju z powodów zupełnie błahych, jak sprzeczka, nieudany strzał z łuku czy reprymenda ze strony kogoś z rodziny. Nic nie znacząca trudność mogła popchnąć Macziguengę do samobójczej śmierci. Tak jakby jego wola życia, jego instynkt samozachowawczy zostały ograniczone do minimum.
Najbłahsza choroba najczęściej okazywała się dla nich śmiertelna. Jak wiele amazońskich plemion panicznie bali się kataru – reagowali przerażeniem na każde kichnięcie w ich obecności – ale, w odróżnieniu od innych, gdy padali ofiarą choroby, nie chcieli zdrowieć. Z pierwszym bólem głowy, krwotokiem, po wypadku już gotowali się na śmierć. Odmawiali zażywania lekarstw czy poddania się kuracji. „Po co, jeśli i tak musimy odejść”, odpowiadali. U swych szamanów czy znachorów – zwanych seripigari – szukali pomocy jedynie w celu wypędzenia z nich złych duchów lub wyleczenia przypadłości duszy; ale wystarczyło im, że zło objawiało się cielesnymi dolegliwościami, by uznać je natychmiast za nieuleczalne. Często można było zaobserwować u Macziguengów, jak chory kładzie się na brzegu rzeki, by tam czekać na śmierć.