Выбрать главу

Równie skrajny jak fatalizm i bojaźliwość Macziguengów był ich nieufny, przewrażliwiony stosunek do obcych. Ogrom cierpień doznanych przez plemię w okresie gorączki kauczuku, gdy polowali na nich „uzdatniacze” z osad zbieraczy lub Indianie z innych plemion spłacający w ten sposób swoje długi wobec szefów, odcisnęły przerażające piętno na ich mitach i podaniach odnoszących się do tej epoki zwanej przez nich czasem wykrwawiania drzew. Być może Macziguengowie, jak utrzymywał misjonarz dominikański, ojciec Jose Pio Aza – pierwszy badacz ich języka – rzeczywiście byli ostatnim śladem cywilizacji panamazońskiej (zaświadczonej tajemniczymi petroglifami rozrzuconymi w regionie górnej Urubamby), która od pierwszego starcia z Inkami, ponosząc klęskę za klęską, zaczęła stopniowo zanikać.

Nawiązanie pierwszych kontaktów przyszło parze lingwistów z ogromnym trudem. Dopiero po roku usilnych starań rodzina Macziguengów udzieliła Schneilowi gościny. Opowiedział nam o delikatności całego doświadczenia, o przeżywanym tego ranka u źródeł rzeki Timpia niepokoju i nadziejach, kiedy całkowicie nagi ruszył wreszcie ku samotnie stojącej chacie splecionej z kory i pokrytej słomianym dachem, w której był już poprzednio trzykrotnie, zostawiając podarunki – nie spotkawszy wówczas nikogo, ale czując za plecami spojrzenia Macziguengów śledzących go zza krzaków – i zobaczył, że tym razem pół tuzina jej mieszkańców nie ucieka.

Od tamtego czasu Schneilowie jeździli tam często, choć na krótko – razem lub każde z osobna – żyjąc z tą lub z innymi rodzinami Macziguengów z górnej Urubamby i jej dopływów. Towarzyszyli im w okresie pory suchej, wypływając z nimi na połowy lub wyruszając na polowania i zbierając dokumentację, między innymi nagrania, które nam zaprezentowali. Był to zapis ciągu chrzęstów z pojawiającymi się nagle wysokimi dźwiękami, czasami zaś gardłowy zamęt będący, jak nam wyjaśnili, śpiewem. Mieli zapisany tekst jednej z takich pieśni, w transkrypcji i w przekładzie dokonanym przez jednego z misjonarzy dominikańskich w latach trzydziestych, a wysłuchanej ponownie przez Schneilów ćwierć wieku później w jednym z wąwozów rzeki Sepahua. Tekst wspaniale ilustrował stan ducha panujący we wspólnocie, o którym nam opowiadali. Do tego stopnia, że przepisałem pieśń w całości. Od tamtej pory noszę tę kartkę przy sobie, złożoną we czworo, w jednej z przegródek portfela, niczym amulet. Jeszcze można przeczytać:

Opampogyakyena shinoshinonkarintsi

Patrzy na mnie smutek

Opampogyakyena shinoshinonkarintsi

Patrzy na mnie smutek

ogakyena kabako shinoshinonkarintsi

patrzy na mnie uważnie smutek

ogakyena kabako shinoshinonkarintsi

patrzy na mnie uważnie smutek

okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek

okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek

amakyena tampia tampia tampia

przyniósł mi wiatr, wichurę

ogaratinganaa tampia tampia

przyniósł mi wiatr

okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek

okisabintsatana shinoshinonkarintsi

bardzo dokucza mi smutek

amaanatyomba tampia tampia

przyniósł mi wiatr, wichurę

onkisabintsatenatyo shinonka

bardzo dokucza mi smutek

shinoshinonkarintsi

smutek

amakyena popyenti pogyentima pogyenti

przyniósł mi robaczka robaczka

tampia tampia tampia

wiatr, wichurę, wiatr.

Choć Schneilowie wystarczająco opanowali język Macziguengów, to daleko im jeszcze było do całkowitego poznania jego struktury. Był to archaiczny język o wibrującej dźwięczności, aglutynacyjny, w którym jedno tylko słowo złożone z wielu innych mogło wyrażać bardzo rozległą myśl.

Pani Schneil była w ciąży. Dlatego też oboje przebywali obecnie w bazie w Yarinacocha. Po przyjściu na świat ich pierwszego dziecka zamierzali wrócić do Urubamby. Syn czy córka, mówili, wychowa się tam i opanuje język Macziguengów lepiej, a być może i szybciej od nich.

Schneilowie, tak jak pozostali lingwiści, ukończyli studia na uniwersytecie w Oklahomie, byli jednak, przede wszystkim, podobnie jak ich koledzy, istotami ożywionymi duchowym projektem: rozpowszechnianiem Biblii. Nie wiem, jaka była ich konkretna orientacja religijna, bo pośród lingwistów Instytutu znajdują się przedstawiciele różnych Kościołów. Ku badaniu kultur pierwotnych pchał ich impuls religijny: przetłumaczenie Biblii na języki tych kultur, tak by mówiące nimi ludy mogły wysłuchać słowa Bożego w rytmie i modulacji ich własnej muzyki. Tym zamysłem kierował się doktor Peter Townsend – interesująca postać, mieszanka misjonarza i pioniera, przyjaciel meksykańskiego prezydenta Lazaro Cardenasa i autor książki o nim – zakładając Instytut i tymi pobudkami nadal kierują się lingwiści w swej mrówczej pracy. Przypadki silnej, niewzruszonej wiary, dla której człowiek jest w stanie poświęcić całe swoje życie i zaakceptować każdą ofiarę, zawsze mnie poruszały i zarazem przerażały, z takich bowiem postaw rodzą się zarówno heroizm, jak i fanatyzm, czyny altruistyczne, jak i zbrodnicze. Ale w przypadku lingwistów Instytutu, ich wiara wydała mi się podczas owej podróży zupełnie nieszkodliwa. Jeszcze pamiętam kobietę – dziewczynę prawie – od lat już żyjącą pomiędzy Shaprami znad Morony i osiadłą pomiędzy Huambisami rodzinę, której dzieci – rudowłose jankesiki – pluskały się nagie przy brzegu rzeki z miedzianoskórą dzieciarnią z osady, gadając i plując jak ona. (Huambisi plują, kiedy mówią, żeby pokazać, że mówią prawdę. Człowiek, który nie pluje przy mówieniu, jest dla nich kłamcą.)

Prawda, że choćby żyli wśród plemion w najprymitywniejszych nawet warunkach, zawsze do dyspozycji mieli chroniącą ich infrastrukturę: samoloty, krótkofalówki, lekarzy i lekarstwa. Ale mimo to cechowało ich głęboko ugruntowane przeświadczenie co do słuszności ich misji i rzadko spotykane umiejętności przystosowawcze. Spotykani przez nas lingwiści osiadli wśród poszczególnych plemion, poza tym, że w odróżnieniu od swych półnagich gospodarzy byli ubrani, wiedli niemal ten sam tryb życia: mieszkali w identycznych chatach lub prawie pod gołym niebem, okryci pamacari, dzieląc skromną dietę i znosząc spartańskie warunki tubylców. Cechowało ich wszystkich również jakieś szczególne nastawienie do wielkiej przygody – do siły przyciągania, jaką ma wszelka krańcowość -tak często obecne w północnoamerykańskiej mentalności i będące wspólnym mianownikiem dla ludzi przeróżnej kondycji i zawodów. Schneilowie byli młodzi, rozpoczynali swe życie małżeńskie, a w trakcie tej rozmowy dali nam do zrozumienia, że swego przyjazdu do Amazonii nie uważają za coś przejściowego, lecz za ważne, długotrwałe zobowiązanie.

To, co opowiedzieli nam o Macziguengach, nie dawało mi spokoju przez całą naszą podróż po górnym Marańonie. Była to sprawa, o której chciałem porozmawiać z Saulem; musiałem usłyszeć, co sądzi, jakie ma uwagi co do spostrzeżeń Schneilów. A poza tym sprawiłbym mu niespodziankę. Bo na pamięć nauczyłem się tekstu tamtej pieśni i wyrecytowałbym mu ją w języku Macziguengów. Już wyobrażałem sobie jego osłupienie i serdeczny rechot…