Odwiedzane przez nas plemiona znad górnego Marańonu i Moronacocha znacznie różniły się od plemion znad Urubamby i Madre de Dios. Aguarunowie utrzymywali kontakty z resztą Peru, a w niektórych z ich osad już na pierwszy rzut oka widoczne były skutki procesu metysażu. Shaprowie znajdowali się w większej izolacji, a do niedawna – przede wszystkim dlatego, że pomniejszali głowy – cieszyli się sławą porywczych, ale nie dostrzegano w nich żadnego z owych symptomów przygnębienia, moralnej zapaści, jakie przekazali nam Schneilowie w swym opisie Macziguengów.
Gdy ponownie znaleźliśmy się w Yarinacocha, przed powrotem do Limy, ostatnią noc spędziliśmy z lingwistami. Było to spotkanie robocze, na którym pytano Matosa Mara i Juana Comasa o ich wrażenia z podróży. Po zebraniu zapytałem Edwina Schneila, czy moglibyśmy jeszcze porozmawiać. Zaprowadził mnie do swego domu. Jego żona zaparzyła herbaty. Mieszkali na skraju osady, tam gdzie kończył się Instytut, a zaczynała selwa. Jednostajne, harmonijne, miarowe cykanie owadów dochodzące zewsząd, stanowiło tło muzyczne dla naszej długiej rozmowy, w której co jakiś czas brała również udział pani Schneil. To ona opowiedziała mi o kosmogonii rzecznej Macziguengów, gdzie Droga Mleczna była rzeką Meshiareni, którą spływali na ziemię wszyscy bogowie i całe rzesze bożków z ich licznego panteonu, a wpływały do raju dusze zmarłych. Zapytałem, czy mają zdjęcia tych rodzin, z którymi mieszkali. Powiedzieli, że nie. Ale zademonstrowali mi wiele przedmiotów używanych przez Macziguengów. Bębenki i bębny z małpiej skóry, fujarki z trzciny i rodzaj piszczałki z lianowych rureczek, powiązanych od największej do najmniejszej roślinnymi włóknami, która po przyłożeniu do dolnej wargi i dmuchnięciu dawała bogatą skalę dźwięków od skrajnie wysokich po bardzo niskie. Przetaki służące do przesiewania manioku na masato splecione niczym koszyki z trzcinowych liści pociętych w paseczki. Naszyjniki i grzechotki z ziarenek, zębów i kości. Bransolety na ręce i nogi. Wieńce z piór różnych papug, ar, tukanów i amazonek, przypinanych do drewnianych obręczy. Łuki, kamienne groty strzał i rożki, w których przechowywano zarówno kurarę do zatruwania strzał, jak i farby do tatuażu. Schneilowie skopiowali na kartkach wzory malowane przez Macziguengów na twarzach i ciałach. Figury geometryczne, niektóre bardzo proste, inne wijące się niczym zagmatwane labirynty; wyjaśnili mi, że ich kształt zależy od okoliczności i kondycji danej osoby. Miały przyciągać szczęście i oddalać nieszczęścia. Te przysługiwały kawalerom, te żonatym, te malowano przed wyjściem na łowy, co zaś do pozostałych, to nie mieli jeszcze wyrobionego zdania. Symbolika Macziguengów była nader subtelna. Jedną z figur – dwie skrzyżowane kreski w półkolu – malowali sobie przypuszczalnie ci, którzy mieli umrzeć.
Dopiero pod koniec naszego spotkania, gdy czekałem już tylko na odpowiednią chwilę, by pożegnać się moimi gospodarzami, nagle i zupełnie przypadkowo wypłynął temat, który z perspektywy czasu nie tylko zepchnął na plan dalszy wszystkie poruszane tamtej nocy sprawy, ale i prawdopodobnie przyczynił się do tego, że mój pobyt we Florencji poświęcam nie Dantemu, Machiavellemu i sztuce renesansowej, ale próbom powiązania wszystkich wspomnień i fantazji dotyczących całej tej historii. Nie wiem, jak się pojawił. Zadawałem mnóstwo pytań i część pewnie dotyczyła czarowników i znachorów u Macziguengów (istniały wśród nich dwie grupy szamanów: dobrzy – seripigariowie i źli – maczikanariowie). Może właśnie to przesądziło o dalszym biegu rozmowy. A może, gdy zapytałem o mity, legendy, opowieści, jakie przypuszczalnie zebrali w trakcie swych podróży, nagle nastąpiło to skojarzenie. Ich wiedza o praktykach szamańskich seripigarich i maczikanarich była znikoma i ograniczała się do informacji, że i jedni, i drudzy, tak jak szamani w innych plemionach, używają tytoniu, ayahuaski i innych roślin halucynogennych – kory kobuiniri na przykład – w trakcie swych seansów, nazywanych przez nich zamroczeniem, tak jak – ni mniej, ni więcej – najzwyklejsze pijaństwo masato. Macziguengowie, sami z siebie bardzo rozmowni, byli wspaniałymi informatorami, ale Schneilowie nie obstawali zbytnio przy temacie czarowników, nie chcąc od swych rozmówców wyciągać niczego na siłę.
– No a poza seripigarimi i maczikanarimi jest między nimi taka dziwna postać, ni to znachor, ni to kapłan – wtrąciła nagle pani Schneil. I niepewna własnego zdania, zwróciła się ku mężowi. – A może jest po trosze i jednym, i drugim, nieprawdaż, Edwinie?
– Myślisz o…? – odparł pan Schneil i zawahał się. Wydał z siebie mocny, długi, gardłowy, szeleszczący dźwięk. Zamilkł na chwilę, zastanawiając się. – Jak to przetłumaczyć?
Ona wpółprzymknęła oczy i przygryzła zgięty w stawie palec. Miała jasne włosy, bardzo niebieskie oczy, wąziutkie usta i dziecięcy uśmiech.
– Może rozmówca. Albo raczej gawędziarz – powiedziała w końcu. I wydała te same dźwięki: szorstkie, syczące, długie.
– Tak – uśmiechnął się mąż. – Sądzę, że to najodpowiedniejsze słowo. Gawędziarz.
Nigdy żadnego nie spotkali. Przewrażliwieni na punkcie taktowności – stąd ich obawy, by nie rozdrażnić rozmówców -nigdy nie poprosili swych gospodarzy o jakiekolwiek wyjaśnienie funkcji, jakie pełnił wśród Macziguengów, ani o sprecyzowanie, czy chodzi o jednego, czy o wielu lub nawet, choć tę hipotezę raczej gotowi byli odrzucić, czy chodzi nie o konkretnego, współcześnie żyjącego człowieka, ale o istotę baśniową, jak Kientibakori, pana wszystkich demonów i twórcy wszystkiego, co trujące i niejadalne. Całkowicie byli pewni tylko tego, że słowo „gawędziarz” wymawiane było przez wszystkich Macziguengów z oznakami niezwykłego szacunku, jak również tego, że za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał je w obecności Schneilów, pozostali natychmiast zmieniali temat. Nie sądzili jednak, by rzecz dotyczyła tabu. Stwierdzili bowiem, że owo słówko wymykało się Macziguengom bardzo często, co oznaczałoby, że gawędziarz jest nieustannie obecny w ich myślach. Był przywódcą czy nauczycielem całej wspólnoty? Nie, nie posiadał, jak się wydaje, żadnej szczególnej władzy nad tym tak rozproszonym, porozrzucanym archipelagiem, jakim jest społeczność Macziguengów. Zresztą nie istniała u nich żadna władza. Co do tego Schneilowie nie żywili najmniejszej wątpliwości. Mieli tylko narzuconych im przez wirakoczów, kacyków – kuraków – jak w małych skupiskach Koribeni i Chirumbia, założonych przez dominikanów, czy też w okresie hacjend czy gospodarstw kauczukowych, kiedy ich właściciele wyznaczali jednego z członków plemienia na przywódcę dla lepszej kontroli nad resztą. Być może gawędziarz spełniał jakąś rolę wodza duchowego, być może odprawiał praktyki religijne. Ale z wyłapywanych to tu, to tam aluzji, z zasłyszanego u kogoś pojedynczego zdania i z repliki innej osoby wynikało, że podstawowa funkcja gawędziarza sprowadza się do tego, co wpisane jest w jego nazwę: do mówienia.
Parę miesięcy wcześniej, nad brzegami rzeki Kompiroshiato pani Schneil przydarzył się ciekawy wypadek. Rodzina Macziguengów, u której mieszkała – osiem osób: dwóch starych mężczyzn, jeden młodszy, cztery kobiety i dziewczynka – niespodziewanie zniknęła bez słowa. Dosyć ją to zdziwiło, gdyż nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobili. Cała ósemka wróciła następnego dnia równie tajemniczo jak odeszła. Dokąd ni stąd, ni zowąd, sobie poszli? „Posłuchać gawędziarza”, odparła dziewczynka. Sens zdania był jasny i pani Schneil na tym musiała poprzestać, nikt bowiem niczego więcej nie dodał, a i ona o szczegóły nie prosiła. Niemniej jednak przez kilka następnych dni ośmioro Macziguengów nieustannie i w podnieceniu cały czas coś między sobą szeptało. A pani Schneil, widząc ich pogrążonych w nie kończących się konwentyklach, wiedziała, że wspominają gawędziarza.