To powiedział na pewno. Może nie dokładnie tak samo, ale powiedział. Inaczej, ale coś w tym kształcie. O Bogu też mówił? Tak, jestem pewien, że mówił o Bogu, bo pamiętam, jak zaskoczony jego słowami i usiłując przemienić w żart coś, co było całkiem serio, zapytałem, czy teraz powinniśmy również zacząć wierzyć w Boga.
Zamilkł z pochyloną głową. Zabłąkany w kafejce bąk obijał się przerażony o powalane ściany. Stojąca przy barze pani nie spuszczała oka z Saula. Kiedy Maskamiki podniósł wzrok, wydawał się zakłopotany. Głos mu spoważniał.
– Właściwie to ja już sam nie wiem, czy wierzę, czy nie wierzę w Boga. To jeden z problemów naszej potężnej kultury. Doprowadziła do sytuacji, w której Bóg wydaje się zbyteczny. Dla nich Bóg to powietrze, woda, jedzenie, życiowa konieczność, wszystko, bez czego życie nie byłoby możliwe. Możesz nie wierzyć, ale mają bogatsze życie duchowe od nas. Nawet Macziguengowie, którzy w porównaniu z pozostałymi wydają się nastawieni dość materialistycznie. Dlatego tak wielką krzywdę wyrządzają plemionom ci z Instytutu, zabierając im ich bogów, by zastąpić ich swym abstrakcyjnym Bogiem, całkowicie nieprzydatnym w ich codziennym życiu. Lingwiści są burzycielami bałwochwalstwa naszych czasów. Używają do tego samolotów, penicyliny, szczepionek i wszystkiego, co niezbędne do pokonania selwy. A że są fanatykami, więc kiedy przydarza im się to, co przydarzyło się tym jankesom w Ekwadorze, czują się jeszcze bardziej natchnieni. A dla podkręcenia fanatyzmu nie ma nic lepszego od męczeństwa, nie, stary? W Ekwadorze, parę tygodni wcześniej, trzech północnoamerykańskich misjonarzy któregoś Kościoła protestanckiego, zostało zamordowanych przez jedno z plemion Jibaro, gdzie żył jeden z trzech zabitych. Pozostałych dwóch przebywało tam czasowo. Nieznane były szczegóły wydarzenia. Ciała, bez głów, przeszyte strzałami, zostały odnalezione przez wojskowy patrol. A że Jibarowie znani są przede wszystkim z tego, że pomniejszają głowy, powód dekapitacji był oczywisty. To z kolei wywołało niesamowitą wrzawę w prasie. Ofiary nie należały do Instytutu Lingwistycznego. Zapytałem Saula, przeczuwając jego odpowiedź, co sądzi o tych trzech trupach.
– Jedno mogę ci powiedzieć na pewno – odparł. – Odcięto im głowy bez najmniejszego okrucieństwa. Nie śmiej się! Tak było, możesz mi wierzyć. Bez zadawania im cierpień. Pod tym względem wszystkie plemiona, mimo istniejących między nimi różnic, postępują bardzo podobnie. Zabijają tylko z konieczności. Kiedy czują zagrożenie. Kiedy jest to sprawa życia lub śmierci. Albo kiedy umierają już z głodu. Ale Jibarowie nie są kanibalami, nie zabili tych misjonarzy, żeby ich zjeść. Coś może powiedzieli nie tak, zrobili coś, co Jibarowie odebrali jako zapowiedź grożącego im niebezpieczeństwa. Przykra sprawa, nie ma co. Ale nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Nie ma porównania z komorami gazowymi hitlerowców czy z bombą atomową zrzuconą na Hiroszimę.
Długo rozmawialiśmy, trzy, może cztery godziny. Zjedliśmy masę sandwiczów, a pod koniec właścicielka kafejki podała nam deser „na koszt firmy”. Gdy już opuszczaliśmy lokal, pani, nie mogąc się już powstrzymać, zapytała Saula, wskazując na znamię, „czy ta nieszczęsna przypadłość bardzo go boli”.
– Nie, proszę pani, na całe szczęście nic nie boli. Nawet nie zdaję sobie sprawy, że ją tam mam. – Saul uśmiechnął się do niej.
Przeszliśmy się jeszcze kawałek, ciągle rozmawiając na jedyny frapujący nas tego dnia temat, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Gdy żegnaliśmy się na rogu placu Bolognesi i alei Colon, uściskaliśmy się.
– Muszę cię prosić o wybaczenie – powiedział mi ni stąd, ni zowąd, strapiony. – Rozgadałem się jak nakręcony i nawet nie dałem ci dojść do słowa. Nawet nie mogłeś mi opowiedzieć, co będziesz porabiać w Europie.
Umówiliśmy się, że będziemy do siebie pisać od czasu do czasu, choćby i pocztówki, żeby nie stracić kontaktu. Trzykrotnie do niego pisałem w następnych latach, ale nigdy mi nie odpowiedział.
Wtedy widziałem Saula Zuratasa po raz ostatni. Nienaruszony obraz jego postaci wyłania się z nawałnicy lat. Na tle szarego powietrza, zachmurzonego nieba i przenikliwej wilgoci limańskiej zimy. Za nim morze samochodów, ciężarówek i autobusów zapętlonych wokół pomnika Bolognesiego i Maskamiki ze swą ogromną, ciemną plamą na twarzy, płomiennymi włosami, w koszuli w kratkę, machający ręką na pożegnanie i krzyczący:
– Może uda ci się nabrać madryckiej ogłady i akcentu. Aha, i szczęśliwej podróży! Wszystkiego najlepszego, stary!
Minęły cztery lata, podczas których nie miałem o nim żadnych wiadomości. Nigdy nikt spośród przejezdnych Peruwiańczyków, tam, w Madrycie lub w Paryżu, gdzie mieszkałem po zrobieniu doktoratu, nie potrafił mi przekazać żadnej o nim informacji. Wspominałem go często, przede wszystkim w Hiszpanii, i to nie tylko ze względu na sentyment do niego, ale i za przyczyną Macziguengów. Historia o gawędziarzach opowiedziana mi przez Schneilów nieustannie chodziła mi po głowie, wciąż pobudzając moją wyobraźnię, ekscytując niczym piękna dziewczyna. Na uniwersytet chodziłem tylko do południa; popołudniami zwykłem spędzać parę godzin w Bibliotece Narodowej, przy alei Castellana, czytając powieści rycerskie. Pewnego dnia przypomniałem sobie nazwisko misjonarza dominikanina, który pisał o Macziguengach: brat Vicente de Cenitagoya. Poszukałem w katalogu i znalazłem książkę.
Przeczytałem jednym tchem. Była niewielka i naiwniutka, a Macziguengowie, których dobroduszny dominikanin często nazywał dzikusami, strofując po ojcowsku za ich zdziecinniałe natury, lenistwo, pijaństwo i czary – uznawane przez brata Vicentego za „nocne sabaty” – ukazani byli w niej jakby z zewnątrz i z bardzo odległej perspektywy, mimo że misjonarz mieszkał wśród nich ponad dwadzieścia lat. Ale brat Vicente sławił ich prawość, szacunek dla raz danego słowa i delikatność manier. Poza tym jego książka potwierdzała pewne informacje, które ostatecznie mnie przekonały. Mieli nieomalże chorobliwą skłonność do wysłuchiwania i opowiadania różnych historii, byli niepoprawnymi pleciuchami. Ciągle ich nosiło, nie czuli najmniejszego przywiązania do miejsca, w którym żyli, i można by powiedzieć, że byli opętani przez demona ruchu. Las miał nad nimi magiczną władzę. Misjonarze, stosując wszelakiego rodzaju przynęty, próbowali ściągnąć ich do ośrodków w Chirumbii, Koribeni i Panticollo. W pocie czoła starali się przykuć ich do jednego miejsca. Obsypywali ich lusterkami, jedzeniem, nasionami, nauczali o korzyściach płynących z życia we wspólnocie przez wzgląd na ich zdrowie, wykształcenie, zwykłą możliwość przeżycia. Wydawali się przekonani. Wznosili domy, budowali zagrody i gospodarstwa, zgadzali się posyłać dzieci do szkółki misyjnej, a i sami, wymalowani, pojawiali się punktualnie na wieczornym różańcu i porannej mszy. Już sądzono, że wkroczyli na ścieżkę chrześcijańskiej cywilizacji. I nagle, pierwszego lepszego dnia, bez słowa podziękowania czy pożegnania, rozpływali się w lesie. To było silniejsze od nich: odwieczny instynkt pchał ich ku życiu koczowniczemu, rozpraszał po gęstwinie dziewiczych lasów.
Tej samej nocy napisałem do Saula, komentując książkę ojca Cenitagoya. Zwierzyłem mu się, że „postanowiłem napisać opowiadanie o gawędziarzach maczigueńskich, stary”. Pytałem, czy mogę liczyć na jego pomoc. Tu, w Madrycie, z nostalgii być może albo i dlatego, że często wracałem do naszych rozmów, jego idee nie wydawały mi się już ani tak niedorzeczne, ani nierealne. W każdym razie przy pisaniu opowiadania dołożyłbym wszelkich starań, by ukazać jak najrzetelniej życie Macziguengów. Wesprze mnie swoją wiedzą?