Выбрать главу

Pełen entuzjazmu rzuciłem się w wir pracy. Ale efekty były mniej niż skromne. Jak można napisać opowieść o gawędziarzach, nie mając zielonego pojęcia o ich wierzeniach, mitach, obyczajach, dziejach? W klasztorze dominikanów, przy ulicy Claudia Coello, udzielono mi daleko idącej i nader praktycznej pomocy. W swych zbiorach mieli pełną kolekcję „Misji Dominikańskich”, organu misjonarzy z Zakonu w Peru, i tam znalazłem obfitość artykułów o Macziguengach, jak również cenne prace ojca Josego Pia Azy o ich języku i folklorze.

Ale być może najbardziej pouczającą lekcją była rozmowa z brodatym misjonarzem w wysokiej, okazałej, akustycznej bibliotece klasztornej, gdzie wracało echem każde wypowiadane przez nas słowo; brat Elicerio Maluenda przeżył wiele lat nad górną Urubambą i interesował się mitologią Macziguengów. Był to dziarski staruszek o wielkiej erudycji i szorstkawym sposobie bycia kogoś, kto niemal całe życie spędził w słocie i błocie, dzieląc z mieszkańcami selwy wszystkie trudy i niedostatki. Co chwila, jakby chcąc mi jeszcze bardziej zaimponować, przetykał swą najczystszą hiszpańszczyznę maczigueńskimi zwrotami.

Oczarował mnie swoimi informacjami o kosmogonii plemienia Macziguengów, przebogatej w symetrie, gdzieniegdzie współbrzmiące – odkrywam to teraz, we Florencji, czytając po raz pierwszy „Boską komedię” po włosku – ze światem dantejskim. Ziemia była centrum kosmosu, dwie krainy znajdowały się nad nią, dwie pod nią. Każdy z tych światów miał własne słońce, własny księżyc i gąszcz własnych rzek. W najwyższym z nich, Inkite, żył Tasurinczi, ten, który może wszystko, ten, który swym tchnieniem stworzył ludzi, i tam, wzdłuż żyznych brzegów porosłych drzewami uginającymi się pod ciężarem owoców płynęła Meshiareni albo rzeka nieśmiertelności, którą można było dostrzec z ziemi, była to bowiem Droga Mleczna. Pod Inkite unosiła się lekka kraina chmur albo Menkoripatsa ze swą przezroczystą rzeką Manaironczaari. Ziemia, Kipacza, była siedliskiem Macziguengów, wędrującego ludu. Poniżej mieściła się posępna kraina zmarłych, niemal cała pokryta wodami rzeki Kamabirii, którą płynęły dusze przed zamieszkaniem w swych nowych siedzibach. I wreszcie wzbudzająca najwięcej bojaźni, leżąca najgłębiej, kraina Gamaironi, rzeka o czarnych wodach, bez ryb, płynąca pośród równin, gdzie też nie było nic do jedzenia. To było królestwo Kientibakoriego, twórcy wszelkiego paskudztwa, złego ducha i władcy całego legionu demonów: kamagarinich. Słońca z coraz niższych krain traciły w stosunku do swych poprzedników na mocy i blasku. Słońce Inkite świeciło stale białym, promiennym światłem. Słońce Gamaironi było ciemne i mroźne. Niepewne słońce Ziemi przychodziło i odchodziło: jego żywot był mitycznie uzależniony od postępków Macziguengów.

Ile prawdy było zarówno w tych, jak i w innych informacjach przekazanych mi przez brata Maluendę? Czy przemiły misjonarz nie dokonał w zebranym przez siebie materiale zbyt wielu uzupełnień i adaptacji? Zapytałem o to Saula w mym drugim liście. I na ten list nigdy nie otrzymałem odpowiedzi.

Trzeci wysłałem mniej więcej rok później, już z Paryża. Wytknąłem jego uparte milczenie i wyznałem, że zarzuciłem opowiadanie o gawędziarzach. Zagryzmoliłem ileś tam zeszytów, spędziłem masę godzin na Trocadero, w bibliotece i przy gablotach Muzeum Człowieka, usiłując ich zrozumieć, wejść w ich skórę, wszystko na próżno. Wymyślone przeze mnie głosy gawędziarzy brzmiały fałszywie. Oddałem się więc pisaniu innych historii. A on, co porabia, jak mu idzie, co robił przez cały ten czas, jakie ma plany?

Wieści o nim dotarły do mnie dopiero pod koniec 1963 roku, kiedy w Paryżu pojawił się Matos Mar, zaproszony na kongres antropologiczny. To, co usłyszałem, wprawiło mnie w stan osłupienia.

– Saul Zuratas wyjechał na stałe do Izraela?

Siedzieliśmy w Old Navy, na Saint-Germain-des-Pres, popijając grog, by przetrzymać chłód i smętne popielate popołudnie grudnia. Paliliśmy, a ja zasypywałem go pytaniami o przyjaciół i sprawy odległego Peru.

– To ma coś wspólnego z jego ojcem – wyjaśnił mi Matos Mar, kuląc się i opatulając tak ogromniastym szalem i tak wielkim paltem, iż wyglądał jak Eskimos. – Don Salomon, talareńczyk, znałeś go? Saul bardzo go kochał. Pamiętasz, jak nie przyjął stypendium do Bordeaux, żeby nie zostawić go samego? Umrzeć w Izraelu, ot, co staruszkowi strzeliło do głowy, jak się wydaje. No i miłość synowska znowu zwyciężyła, bo Maskamiki oczywiście postanowił spełnić życzenie ojca. Jak postanowili, tak zrobili, i to natychmiast, z dnia na dzień. Bo kiedy Saul mi to powiedział, już sprzedali „Gwiazdę”, ten sklepik na Brenii, i siedzieli na walizkach.

Taką frajdę mógł sprawić Saulowi pomysł osiedlenia się w Izraelu? Przecież tam będzie musiał nauczyć się hebrajskiego, odbyć służbę wojskową, całe swoje życie ułożyć na nowo. Matos Mar sądził, że wojsko mu przypuszczalnie nie grozi z powodu tego znamienia. Pogrzebałem w pamięci, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mówił o syjonizmie, o alii. Nigdy.

– Może to i dobrze dla Saula, że musiał zaczynać wszystko od zera – zaczął rozmyślać Matos Mar. – Pewnie już się przystosował do życia w Izraelu, bo minęły cztery lata, a jakoś nie słyszałem, żeby wrócił do Peru. Nawet go sobie wyobrażam w kibucu. Tak naprawdę to Maskamiki nic w Limie nie robił. Rozczarował się do etnologii i do uniwersytetu, i to z powodów, których nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Nie dokończył swojego doktoratu. Sądzę nawet, że przeszła mu miłość do Macziguengów. „Nie będzie ci żal twoich nagusów znad Urubamby?” – zapytałem go, gdy się żegnaliśmy. „Ani odrobinę”, odpowiedział mi. „Potrafię się przystosować do wszystkiego. Tam, w Izraelu, na pewno też jest sporo nagusów”.

W przeciwieństwie do Matosa Mara pomyślałem, że Saulowi alija wcale nie poszła tak łatwo. Bo był zbyt mocno zrośnięty z Peru, przesycony nim do szpiku kości, zbyt emocjonalnie, do bólu i do buntu przeżywał peruwiańskie problemy – a przynajmniej jeden z nich – żeby nagle, z dnia na dzień, zrzucić to z siebie, ot tak, po prostu, jakby chodziło wyłącznie o zmianę koszuli. Wielokrotnie próbowałem go sobie wyobrazić na Bliskim Wschodzie. Znając go, można było przewidzieć, że obywatel izraelski, Saul Zuratas, w swej nowej ojczyźnie niewątpliwie stanął wobec różnorakich dylematów moralnych dotyczących kwestii palestyńskiej i terytoriów okupowanych. Spróbowałem wyobrazić go sobie w nowych dlań warunkach, w nowym środowisku i otoczeniu, bąkającego coś w swym nowym języku, pracującego w swym nowym zawodzie – jakim? – i poprosiłem boga Tasurincziego, by, dopóki Maskamiki będzie żyć w Izraelu, nie dotknęła go żadna kula.

V

Gdy Tasurinczi sikał, złośliwy kamagarini, przebrany za osę, użądlił go w koniuszek członka. Tasurinczi chodzi i wędruje. Jak? Nie wiem. Ale wędruje, sam widziałem. Nie zabili go. Mógł stracić oczy i głowę, dusza mogła mu ulecieć za to, co zrobił, tam, pośród Yaminahuów. Nic mu się nie stało, zdaje się. Ma się dobrze, wędruje, zadowolony. Nie czuje złości, śmieje się raczej. „Nie ma powodów do takiej wrzawy”, mówi. Gdy szedłem ku rzece Mishahua odwiedzić go, myślałem sobie: „Nie spotkam go. Jeśli rzeczywiście zrobił to, co zrobił, pewnie uciekł jak najdalej, gdzie Yaminahuowie go nie znajdą. Albo może już go zabili, i rodzinę, i krewnych”. Ale był tam, razem z rodziną i z żoną, którą ukradł. „Jesteś tam, Tasurinczi?” „Ehej, ehej, tu jestem”.

Ona uczy się mówić. „Pokaż, co umiesz, niech gawędziarz zobaczy, że ty też mówisz” rozkazał jej. Trudno było zrozumieć, co ta Yaminahuanka mówi, reszta zaś kobiet pokpiwała sobie: „A cóż to za dziwny chrobot słychać?” – i rozglądały się, jakby czegoś szukały. „Cóż to za zwierzak wślizgnął się do domu?” – i zaglądały pod maty. Źle ją traktują, zmuszają do pracy. „Kiedy rozwiera nogi, pewnie ryby z niej wyłażą jak z Pareni”, mówią. I gorsze jeszcze rzeczy. Ale to prawda, że uczy się mówić. Z tego, co mówiła, coś niecoś zrozumiałem. „Człowiek wędruje”, zrozumiałem.