„A więc to prawda, że ukradłeś sobie Yaminahuankę”, rzekłem do Tasurincziego. Mówi, że jej nie ukradł. Wymienił ją za tapira, worek kukurydzy i worek manioku, raczej. „Yaminahuowie powinni się cieszyć, bo to, co im dałem, jest więcej warte niż ona”, zapewnił. Przy mnie zapytał kobietę: „Czy nie jest tak?” A ona przytaknęła. „Jest tak”, powiedziała. To też zrozumiałem.
Od czasu gdy złośliwy kamagarini uciął go żądłem w członek, Tasurinczi musi robić to, co ni stąd, ni zowąd przychodzi mu do głowy. „Słyszę rozkaz i muszę go wypełnić”, mówi. „Pewnie wydaje mi go jakiś bożek albo diabełek, albo coś co wlazło we mnie głęboko przez to użądlenie, i tak to pewnie jest”. Kradzież tej kobiety była jednym z takich rozkazów, chyba.
Teraz jego członek jest taki jak przedtem. Ale w duszy utkwił mu jakiś duch, co każe mu być innym i robić rzeczy, których ludzie nie rozumieją. Pokazał mi miejsce, gdzie sikał, kiedy uciął go kamagarini. Ojej, ojej, musiał wrzasnąć, musiał skoczyć i już nie mógł dalej sikać. Odpędził ręką osę i usłyszał jej chichot, zdaje się. Po chwili jego członek zaczął rosnąć. Co noc puchł i puchł, a rankiem puchł jeszcze bardziej. Wszyscy się z niego śmieli. Zawstydzony kazał utkać sobie obszerniejszą cushmę. Jej fałdami okrywał sobie członek. Ale on rósł i rósł, i nie dało się go już ukryć. Przeszkadzał mu przy każdym ruchu, ciągnął go jak zwierzę ciągnie swój Ogon. Czasami ludzie nadeptywali go tylko po to, żeby usłyszeć, jak wyje: Auu! Aauu! Musiał go jakoś zwinąć i zarzucić na ramię, by siedział tam sobie jak papużka na mym ramieniu. I tak wędrowali, głowa przy głowie, towarzysząc sobie w wędrówce. Tasurinczi gadał do niego, żeby się rozerwać. A tamten słuchał go w milczeniu, uważnie, tak jak wy mnie słuchacie, łypiąc nań swoim wielkim okiem. Jednooki! Cudeńko jednookie! Uważnie mu się tak przyglądał. Strasznie urósł. Myśląc, że to drzewo, ptaki na nim siadały, świergocąc. Kiedy Tasurinczi sikał, tryskała z paszczy kaskada ciepłej wody pieniącej się jak katar akty Wielkiego Przełomu. Tasurinczi mógłby się w tych wodach wykąpać, i to z całą rodziną, pewnie. Za siedzisko mu służył, kiedy Tasurinczi przystawał, by odpocząć. A w nocy za posłanie. A gdy szedł na łowy, za procę i oszczep. Mógł z niego strzelić na samiutkie szczyty drzew, by strącić małpki shimbillo, albo zabić nim pumę jak kamiennym ostrzem.
Żeby go oczyścić, seripigari owinął Tasurincziemu członek w rozgrzane nad ogniem liście paproci. Kazał mu powoli, małymi łyczkami pić zawiesinę i śpiewać przez całą noc, podczas gdy sam popijał tytoń i ayahuascę, tańczył, znikał przez sufit i wracał przeistoczony w saankarite. I wtedy mógł już mu wyssać i wypluć zarazę. Była żółta, gęsta i śmierdziała pijackimi rzygami. O świcie członek zaczął flaczeć i w parę księżyców później znowu stał się malusieńki jak przedtem. Ale od tamtej pory Tasurinczi słyszy różne rozkazy. „W jednej z moich dusz siedzi jakaś rozkapryszona matka”, mówi. „Dlatego sprowadziłem sobie tę Yaminahuankę, ot co”.
Wygląda na to, że przyzwyczaiła się do swego nowego męża. Siedzi tam, nad Mishahua, spokojna, jakby zawsze była żoną Tasurincziego. Ale pozostałe za to zgrzytają zębami, znieważają ją i z byle powodu biją. Widziałem je i słyszałem. „Ona nie jest taka jak my”, wciąż mówią, „do ludzi to niepodobne, więc kimże jest. Może małpą, może rybą, która Kashiriemu utkwiła w gardle”. Ona wciąż żuje maniok, jakby ich nie słyszała.
A kiedyś niosła w dzbanie wodę i zderzyła się z dzieciakiem, niechcący, bo go nie widziała, i przewróciła małego. I wtedy wszystkie się na nią rzuciły. „Zrobiłaś to specjalnie, chciałaś zabić dzieciaka”, krzyczały na nią. To nie była prawda, ale tak jej mówiły. Ona złapała za kij i pogroziła im, bez złości. „Kiedyś ją zabiją”, powiedziałem do Tasurincziego. „Umie się bronić”, odpowiedział mi. „Poluje na zwierzynę, a nie słyszałem jako żywo, żeby kobiety potrafiły polować. Kiedy znosimy maniok z pola, ona na swoich plecach dźwiga go najwięcej. Raczej się boję, żeby ona pozostałych nie zabiła. Yaminahuowie to bitni ludzie, tak jak Mashkowie. Ich kobiety też, może”.
Powiedziałem mu, że właśnie dlatego powinien być niespokojny. I przenieść się w inne miejsce jak najszybciej. Yaminahuowie są pewnie rozwścieczeni tym, co im zrobił. A jeśli przyjdą się zemścić? Tasurinczi zaczął się śmiać. Wszystko jest załatwione, ponoć. Mąż Yaminahuanki, w towarzystwie dwóch innych, przyszedł się z nim zobaczyć. Porozmawiali, popijając masato. Dogadali się więc. Nie chcieli kobiety, tylko strzelbę, poza tym tapirem, kukurydzą i maniokiem, który od niego już dostali. Biali Ojcowie powiedzieli im, że on ma strzelbę. „Poszukajcie jej”, zaproponował. „Jeśli ją znajdziecie, jest wasza”. W końcu poszli sobie. Zadowoleni, chyba. Tasurinczi nie odda Yaminahuanki jej krewnym. Bo ona już zaczyna uczyć się mówić. „Tamte przyzwyczają się do niej, jak urodzi dziecko”, mówi Tasurinczi. Bo dzieci już się przyzwyczaiły. Traktują ją już jak człowieka, wędrującą kobietę. „Matko”, nawet mówią.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Kto tam wie, czy tego Tasurincziego znad Mishahua owa kobieta obdarzy szczęściem. Bo może również sprowadzić nań nieszczęście. Księżyc, Kashiriego, gdy zszedł na ten świat, żeby ożenić się z Macziguenką, spotkało nieszczęście. Tak przynajmniej mówią. Nie powinniśmy się nad tym użalać, raczej. Dzięki nieszczęściom Kashiriego mamy co jeść i ogrzać się możemy. Czyż to nie księżyc jest ojcem słońca z kobiety Macziguenki?
To było kiedyś.
Młody, silny, pogodny Kashiri nudził się w niebie wyższej krainy, Inkite, gdzie jeszcze nie było gwiazd. Ludzie, zamiast manioku i bananów, jedli ziemię. To było ich jedyne jedzenie. Kashiri spłynął rzeką Meshiareni, wiosłując ramionami, bez tyczki. Kanoe omijało wiry i kamienie. Spływał coraz niżej i niżej. Świat zalegały jeszcze ciemności i wiał silny wiatr. Lało jak z cebra. W Oskiaje, gdzie ta ziemia łączy się z krainami nieba, tam, gdzie żyją potwory i gdzie umierają wszystkie rzeki, Kashiri wyskoczył na brzeg. Rozejrzał się wokół. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale wyglądał na zadowolonego. Zaczął iść. Niedaleko uszedł, gdy zobaczył siedzącą Macziguenkę tkającą matę, śpiewającą cichutko piosenkę przepłaszającą węża, tę Macziguenkę, która miała go obdarzyć szczęściem i przynieść nieszczęście. Miała pomalowane policzki i czoło; dwie czerwone kreski wznosiły się od ust aż ku skroniom. Była więc panną; a to znaczyło, że nauczy się gotować i przygotowywać masato.
By się jej odwdzięczyć, Kashiri, księżyc, nauczył ją, co to jest maniok, co to banan. Pokazał jej, jak się je sadzi, zbiera i zjada. Od tamtej pory na świecie jest pożywienie i masato. To się zaczęło później, ponoć. Następnie Kashiri stawił się w domu ojca dziewczyny. Objuczony był upolowaną dlań zwierzyną i złowionymi rybami. A na koniec zaproponował mu, że zagospodaruje poletko w najwyższej części wzgórza i będzie na nim pracował, siejąc, czyszcząc z trawy, póki maniok nie wyrośnie. Tasurinczi zgodził się, by Kashiri wziął jego córkę.
Ale musieli poczekać na pierwszą krew dziewczyny. Trochę to trwało, więc tymczasem księżyc wykarczował, wypalił i wyczyścił las i zasiał banany, kukurydzę, maniok dla swojej przyszłej rodziny. Wszystko szło pomyślnie.
Wtedy dziewczyna zaczęła krwawić. Siedziała w zamknięciu, nie odzywając się słowem do swoich krewnych. Opiekująca się nią staruszka nie opuszczała jej dzień i noc. Dziewczyna przędła i przędła bawełniane włókna, bez chwili wytchnienia. Ani razu nie zbliżyła się do ognia, ani papryki nie skosztowała, żeby na siebie i swą rodzinę nie sprowadzić nieszczęścia. Ani razu nie spojrzała na tego, który miał zostać jej mężem, i ani razu słowem się do niego nie odezwała. I tak żyła, dopóki nie przestała krwawić. Później obcięła włosy, a stara kobieta pomogła jej się wykąpać w ciepłej wodzie; oblewała jej ciało strużkami z dzbana. Wreszcie dziewczyna mogła odejść z Kashirim. Wreszcie mogła być jego żoną.