Wszystko żyło swoim życiem. Świat był spokojny. Stada hałaśliwych, radosnych papużek przelatywały nad nimi. Ale w wiosce żyła inna dziewczyna, która, być może, nie była kobietą, lecz przewrotnym diabełkiem itoni. Teraz przebiera się za gołąbkę, ale wtedy przebrana była za kobietę. Złość ją zalała, ponoć, gdy ujrzała prezenty Kashiriego dla nowych krewnych. Chciała więc, żeby on został jej mężem, a więc chciała urodzić słońce. Bo żona księżyca urodziła to krzepkie dziecko, które dorastając, da ciepło i światło naszemu światu. Żeby wszyscy wiedzieli ojej złości, pomalowała sobie twarz na czerwono farbą z acziote. I zaczaiła się przy drodze, którą Kashiri miał wracać z pola. Przykucnięta opróżniła ciało. Mocno parła, nadymając się. Następnie zanurzyła ręce w nieczystościach i czekała, opętana złością. Gdy ujrzała nadchodzącego Kashiriego, skoczyła nań spomiędzy drzew. I zanim księżyc zdołał uskoczyć, wymazała mu twarz wysraną przed chwilą kupą.
Kashiri od razu poczuł, że plamy te nigdy mu nie zejdą. Jak można żyć na tym świecie z podobną sromotą? Zasmucony wrócił do Inkite, wyższej krainy. I tam został. Światło mu przygasło od tych plam. Ale jego syn promienieje raczej. Czy słońce nie błyszczy? Nie grzeje? Pomagamy mu, wędrując. Wstańże, mówiąc mu co noc, kiedy opada. Jego matką była więc Macziguenka.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Ale seripigari z Segakiato opowiada to inaczej.
Kashiri zszedł na ziemię i spostrzegł dziewczynę w rzece. Kąpała się i śpiewała. Podszedł i rzucił w nią garścią ziemi, trafiając w brzuch. Zagniewana zaczęła ciskać weń kamieniami. Nagle zaczął padać deszcz. Kientibakori pewnie bawił w lesie, tańcząc, przesiąknięty masato. „Głupia kobieto”, mówił księżyc dziewczynie, „rzuciłem w ciebie gliną, żebyś miała syna”. Wszystkie diablęta buszowały szczęśliwe pośród drzew, co i raz popierdując. I tak się też stało. Dziewczyna zaszła w ciążę. Ale kiedy nadszedł czas porodu, zmarła. I zmarł też jej syn. A Macziguengowie pewnie w złość wpadli. I złapać musieli za swoje strzały i noże. I ruszyć ku Kashiriemu, i krzycząc nań: „Musisz zjeść to martwe ciało”, otoczyć go. Grozili mu pewnie swoimi łukami, kamienie swoje dali mu do powąchania. Księżyc opierał się struchlały. A oni: „Zjedz ją, musisz zjeść umarłą”.
Ostatecznie, płacząc, nożem musiał pewnie otworzyć brzuch swojej żony. I tam znalazł dziecko gasnące. Wyjął je, a ono zmartwychwstało, ponoć. Ruszało się i wrzeszczało, pełne wdzięczności. Było żywe. Klęcząc, Kashiri zaczął połykać ciało swej małżonki, poczynając od stóp. „Starczy już, możesz sobie iść”, powiedzieli mu Macziguengowie, kiedy dotarł do brzucha. Wówczas księżyc, zarzuciwszy sobie na ramiona resztki ciała, wrócił do wyższej krainy, wędrując. I tam pewnie jest, przygląda się nam. I słuchając mnie, pewnie tam jest. Jego plamy to kawałki ciała, których nie zjadł.
Rozsierdzone tym, co zrobili z Kashirim, jego ojcem, słońce nie ruszało się i spalało nas. Wysuszało rzeki, puszczało z dymem pola i lasy. Przez nie zwierzęta padały z pragnienia. „Już nigdy się nie ruszy”, mówili Macziguengowie, wyrywając sobie włosy. Strach ich ogarnął. „Umrzeć nam przyjdzie”, śpiewali, smutni. Wówczas seripigari wzniósł się do Inkite. Porozmawiał ze słońcem. Przekonał go, ponoć. Ruszy się znowu, wobec tego. „Będziemy razem wędrować”, mówią, że powiedział. Od tamtej pory życie potoczyło się tak, jak toczy się teraz. Tam skończyło się przedtem i zaczęło potem. Dlatego wciąż wędrujemy.
„To dlatego takie słabe jest światło Kashiriego?” – zapytałem seripigariego znad rzeki Segakiato. „Tak”, odparł. „Księżyc jest tylko na wpół człowiekiem. Inni mówią, że gdy jadł rybę, w gardle stanęła mu ość. I że wtedy przygasł”.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Kiedy wędrowałem, zgubiłem się, choć znałem drogę. Pewnie z winy Kientibakoriego albo jego diablików lub jakiegoś maczikanariego obdarzonego dużą mocą. Nagle rozpętała się ulewa, ni stąd, ni zowąd, ani się niebo nie zachmurzyło przedtem, ani powietrze nie zaniosło się zapachem soli. Szedłem brodem, a ulewa była tak potężna, że nie mogłem wejść na stromy brzeg. Co podszedłem dwa albo trzy kroki, ślizgałem się, ziemia obsuwała się pod moimi stopami i znowu lądowałem na dnie wąwozu. Przerażona papużka zaczęła bić skrzydłami i krzycząc, uciekła. Urwisty brzeg nagle przemienił się w rwący potok. Błoto i woda, kamienie, gałęzie, krzewy, połamane drzewa, martwe ptaki i owady. Wszystko pędziło ku mnie. Niebo poczerniało; tylko co jakiś czas błyskawice rozwidniały je swoimi płomieniami. Grzmiało, jakby wszystkie zwierzęta zaczęły ryczeć naraz. Kiedy pan pioruna wpada w taki gniew, to znaczy, że coś strasznego się dzieje. Wciąż próbowałem wspiąć się na stromy brzeg. Dam radę? „Jeśli nie wejdę na jakieś wysokie drzewo, odejdę”, myślałem. Zaraz wszystko zostanie porwane przez jeden wielki wir spadającej z nieba wody. Walczyłem resztką sił, a od ciągłych upadków ręce i nogi miałem całe w ranach. Woda wlewała mi się do nosa i do ust. Nawet chyba do oczu i do tyłka wlewała mi się woda. To twój koniec, Tasurinczi, dusza twoja ucieknie, kto wie dokąd. I dotykałem czubka głowy, żeby poczuć, jak będzie ulatywać.
Nie wiem, jak długo tak wchodziłem, staczałem się, znów się wspinałem i znowu staczałem. Połknąwszy brzegi, potok przeistoczył się w szeroko rozlaną rzekę. Zmęczony dałem się w końcu porwać wodom. „Odpocznę”, mówiłem sobie, „dość mam już tej niepotrzebnej walki”. Ale czy odchodząc w ten sposób, można odpocząć? Czy utopienie się nie jest najgorszym sposobem odejścia? Niebawem unosić mnie będzie rzeka zmarłych, Kamabiria, ku otchłani bez słońca i ryb, tam, gdzie najniższy ze światów, mroczna kraina Kientibakoriego. I wtem moje dłonie bezwiednie chwyciły zwalony do rzeki pień, być może. Nie wiem, jak udało mi się nań wleźć. I nie wiem też, czy zasnąłem w tej samej chwili. Słońce upadło. Ciemność była zimna. Krople waliły mnie po plecach niczym kamienie.
We śnie odkryłem pułapkę. Bo wcale nie pnia się trzymałem, ale kajmana. Ta twarda, ostra skorupa nie mogła być przecież korą. To grzbiet kajmana, Tasurinczi. A czy kajman spostrzegł się, czy się nie spostrzegł, że dźwiga mnie na sobie? Zacząłby walić ogonem, pewnie. Albo zanurzyłby się głęboko, żebym go puścił, a on wtedy mógłby mnie chapnąć pod wodą, jak to kajman. A może zdechł? Ale gdyby zdechł, to unosiłby się brzuchem do góry. I co teraz zrobisz, Tasurinczi? Zsuniesz się powoli do wody i popłyniesz do brzegu? W taką burzę nigdy nie dopłynę. Drzew nawet nie było widać. Może na świecie nie ma już najmniejszego choćby skrawka lądu? A może spróbujesz zabić kajmana? Nie miałem czym. Tam, w wąwozie, próbując pokonać stromy brzeg, zgubiłem tobołek, nóż i strzały. Lepiej spokojniutko, bez ruchu, trzymać się kajmana. Lepiej poczekać, może ktoś coś poradzi.
Płynęliśmy zdani na łaskę i niełaskę wody. Okrutnie mi było zimno, trząsłem się cały, zęby mi szczękały. „Gdzie też podziewa się papużka?” – myślałem. Kajman, nie ruszając ani ogonem, ani łapami, dał się nieść rzece. Powoli jaśniało. Muliste wody, trupy zwierząt, resztki dachów, chat, gałęzi i czółen. Od czasu do czasu ciała ludzi na wpół zżarte przez piranie i inne wodne drapieżniki. I chmary komarów, i pająki wodne pełzające po mnie. Czułem, jak mnie kąsają. Byłem bardzo głodny i, być może, mógłbym sięgnąć ręką po jedną ze zdechłych ryb spływających rzeką, ale jeśli zwrócę tym na siebie uwagę kajmana? Piłem więc tylko, żeby zaspokoić pragnienie, nie musiałem się wcale ruszać, wystarczyło, że otwierałem usta. A deszcz napełniał mi je świeżutką wodą.