Od czasu do czasu w okienku między uniwersyteckimi zajęciami chodziliśmy zagrać partyjkę do nieco ruderowatej, będącej również kantyną sali bilardowej przy Jiron Azangaro. Wędrując z Saulem po mieście, uświadamiałem sobie, jak ludzka nikczemność i bezduszność może uprzykrzać mu życie. Ludzie odwracali się za nim albo wręcz stawali, by przyjrzeć mu się dokładniej, i szeroko otwierali oczy, nie kryjąc zdziwienia lub obrzydzenia, jakie wywoływała w nich jego twarz, posuwając się nawet, i to nierzadko, do wygadywania pod jego adresem chamskich bzdur, w czym celowała szczególnie dzieciarnia. Jemu to jakby nie przeszkadzało; zawsze reagował na impertynencje jakimś dowcipem. Incydent przy wejściu do sali bilardowej nie on sprowokował, ale ja, który z archanioła nie mam nic.
Pijaczek pił przy barku. Ledwie nas zoczył, ruszył ku nam chwiejnym krokiem i stanął przed Saulem, wziąwszy się pod boki.
– O kurwa, ale potwór! Z jakiego żeś zoo nawiał, koleś?
– A jak myślisz? Z naszego, stary, z naszego, bo innego nie mamy – odpowiedział mu Maskamiki. – Jak się pośpieszysz, to jeszcze zobaczysz moją otwartą klatkę.
I spróbował przejść. Ale pijak wyciągnął ku niemu swoje łapska, kiwając palcami jak dzieciaki broniące się przed niesłusznym posądzeniem.
– Ty, potworze, masz szlaban. – Zjeżył się nagle. – Z taką gębą nie powinieneś w ogóle wychodzić na ulicę, ludzi tylko straszysz.
– Ale innej nie mam, człowieku – uśmiechnął się Saul. – Daj se siana i puść nas.
Mi puściły już nerwy. Złapałem pijaka za klapy i zacząłem go tarmosić. Rozpoczęła się przepychanka, pozostali klienci rzucili się na nas, wybuchła awantura i w rezultacie musieliśmy z Saulem opuścić lokal, rezygnując z naszej partyjki bilarda.
Następnego dnia otrzymałem od niego liścik z załączonym doń prezentem. Była to biała kosteczka w kształcie rombu, z wygrawerowanymi figurami geometrycznymi w ceglastym, wpadającym w ochrę kolorze. Figury wyobrażały dwa równoległe labirynty z różnej wielkości, choć położonych w stałej względem siebie odległości, słupków, z których mniejsze jakby chroniły się pod większymi. Liścik, żartobliwy i dość tajemniczy, brzmiał mniej więcej tak:
Stary!
Być może ta magiczna kość uspokoi twoje nerwy i dasz święty spokój biednym pijaczkom. To kość tapira, a rysunek nie jest pierdułką, na jaką wygląda, czyli jakimiś tam prymitywnymi słupkami, ale symboliczną inskrypcją. Podyktował ją Morenancziite, pan pioruna, pewnemu jaguarowi, ten zaś mojemu przyjacielowi, czarownikowi z selwy znad górnego Picza. Jeśli sądzisz, że rysunki te symbolizują wiry rzeczne albo dwa węże boa splecione w słodkiej drzemce, być może masz rację. Ale przede wszystkim obrazują one porządek świata. Ten, kto ulega złości, wprowadza nieład w owe linie, skrzywione zaś linie nie mogą już utrzymać ziemi. Chyba nie chcesz, żeby z twojego powodu życie się nam rozpadło i żebyśmy znowu znaleźli się w pierwotnym chaosie, z którego wydobyli nas, dmuchając, Tasurinczi, bóg dobra, i Kien-tibakori, bóg zła, co, stary? Przestań więc się wkurwiać, a tym bardziej z mego powodu. W każdym razie, dziękuję.
Bywaj Saul
Poprosiłem go, by powiedział mi coś więcej o tym piorunie, jaguarze, skrzywionych liniach, Tasurinczim i Kientibakorim; w rezultacie trzymał mnie przez cały wieczór w swoim domu, by z przejęciem opowiedzieć mi o wierzeniach i zwyczajach plemienia rozrzuconego po selwach Cusco i Madre de Dios.
Leżałem na jego łóżku, on zaś siedział na kufrze z papużką na ramieniu. Ptaszek dziobał jego rude włosy, co chwila przerywając mu swym stanowczym wrzaskiem: „Maskamiki!” „Gregor Samsa, spokój”, strofował go.
Rysunki na ich naczyniach i cushmach, tatuaże na twarzach i ciałach nie są, stary, żadnym widzimisię czy zwykłą ozdóbką. To pismo z kluczem, zawierające tajemne imiona osób i uświęcone formuły chroniące przedmioty przed zniszczeniem i złym urokiem, który za ich pośrednictwem mógłby dotknąć właścicieli. Rysunki dyktowane były przez boską, brodatą i głośną, istotę, Morenancziite, pana pioruna, który ze szczytu góry, pośród burzy, przekazywał wieść jaguarowi. Ten przekazywał ją z kolei znachorowi lub szamanowi podczas „zamroczenia” ayahuascą, tymi halucynogennymi korzonkami, z których wywary pito w czasie wszystkich tubylczych uroczystości. Ów czarownik znad górnego Picza – „raczej mędrzec, człowieku, a mówię czarownik, żebyś mnie lepiej zrozumiał” – zapoznał go pokrótce z filozofią, która pozwoliła plemieniu przeżyć do dziś. Rzeczą dla nich najważniejszą była pogoda ducha. Nigdy nie dać się utopić w łyżce wody ani w odmętach powodzi. Należy powstrzymywać się przed uleganiem jakimkolwiek silnym namiętnościom, istnieje bowiem złowieszczy związek pomiędzy duchem człowieka i duchami Natury, i każda gwałtowna zmiana w tym pierwszym prowadzi do katastrofy w przyrodzie.
– Wybuch wściekłości jakiegoś faceta może spowodować wylew rzeki, a morderstwo spalenie przez piorun całej osady. Być może do zderzenia autobusu w alei Arequipa dziś rano doszło z twojej winy, po wczorajszym rąbnięciu pijaczka. Nie masz wyrzutów sumienia?
Nie mogłem wyjść ze zdumienia, słysząc, jak dużo wie o tym plemieniu. A jeszcze bardziej dostrzegając jego ogromną, bijącą z każdego słowa sympatię. Mówił o owych Indianach, o ich obyczajach i mitach, o ich krajobrazach i ich bogach z tym samym, pełnym podziwu szacunkiem, z jakim ja odnosiłem się do Sartre’a, Malraux i Faulknera, moich ulubionych wówczas pisarzy. Ba, nigdy nie słyszałem, by nawet o swym najukochańszym Kafce rozprawiał z takim podnieceniem.
Już wtedy powinienem był się domyślić, że Saul nigdy nie zostanie adwokatem, jak również zrozumieć, iż jego zainteresowanie amazońskimi Indianami przekracza „etnologiczną” li tylko ciekawość. Bo nie była to dociekliwość profesjonalna, techniczna, ale bardziej osobista, choć trudna do sprecyzowania. Pewnie coś bardziej emocjonalnego niż racjonalnego, raczej przejaw miłości niż intelektualna chęć poznania czy też zew przygody, który wydawał się głównym motorem takich a nie innych zainteresowań wielu jego kolegów z etnologii. Stosunek Saula do jego nowego kierunku studiów, oddanie i nabożność, z jaką traktował świat Amazonii, często stanowiły dla nas, jego przyjaciół i kolegów spotykających się na uniwersyteckim dziedzińcu wydziału humanistycznego, temat rozmów pełnych pytań i przeróżnych domysłów.
Czy don Salomon orientował się, że Saul studiował etnologię, czy też święcie wierzył w to, że syn skupia się wyłącznie na zajęciach z prawa? Bo Maskamiki, choć widniał wciąż na liście słuchaczy wydziału prawa, w rzeczywistości równo olewał wszystkie ćwiczenia i wykłady. Wyjąwszy Kafkę, szczególnie zaś „Przemianę”, którą przeczytał nieskończenie wiele razy i znał niemal na pamięć, wszystkie jego lektury dotyczyły teraz wyłącznie antropologii. Pamiętam konsternację Saula po stwierdzeniu, jak niewiele napisano o plemionach amazońskich, i jego protesty wobec trudności z dostępem do owych pozycji bibliograficznych rozproszonych w separatach czy pismach nie zawsze docierających do biblioteki uniwersyteckiej czy nawet Narodowej.
Wszystko zaczęło się, jak mi opowiedział przy jakiejś okazji, od podróży do Quillabamba, w czasie święta narodowego. Pojechał tam zaproszony przez kuzyna matki, farmera, który w swoim czasie przeniósł się z Piury w tamte strony i zajmował się również handlem drewnem. Facet zapuszczał się w las w poszukiwaniu drzewa mahoniowego lub palisandrowca z pracującymi dla niego tubylczymi przewodnikami i drwalami. Maskamiki zaprzyjaźnił się z tymi autochtonami, w większości oderwanymi już w znacznym stopniu od swych korzeni, którzy brali go ze sobą, udzielając gościny w swych obozowiskach rozrzuconych po całym rozległym obszarze oblewanym wodami górnej Urubamby i górnej Madre de Dios wraz ich dopływami. Przez całą noc relacjonował mi kiedyś, wyraźnie podekscytowany, czym było dla niego przepłynięcie na tratwie Przełomu Mainique, gdzie Urubamba, ściśnięta z obu stron dwoma pasmami górskimi, przeistacza się w plątaninę bystrzyc i wirów.