Выбрать главу

„Zgoda, wobec tego przystaję na twoją propozycję”, powiedziałem mu. Towarzyszył mi do miejsca, które na mnie czekało. Dwa księżyce tam szliśmy. Trzeba było schodzić i wchodzić lasami, w których zanikały ścieżki, a gdy pokonaliśmy jeden ze stoków, małpy shimbillo, podnosząc straszliwy wrzask, obrzuciły nas skorupami. W wąwozie natknęliśmy się na młodego jaguara zaplątanego w ciernisty krzew. „To jaguarzątko coś oznacza”, zafrasował się zielarz. Ale nie był w stanie wybadać co. Dlatego, miast zabić i zedrzeć z niego skórę, puścił zwierzę wolno. „Czyż nie jest to dobre miejsce do życia?” -zapytał, pokazując mi okolicę. „Tam, w tym wysokim lesie, możesz mieć pole pod maniok. Tam nigdy woda nie sięgnie. Jest dużo drzew, mało trawy, więc ziemia będzie dobra i maniok będzie dobrze rósł”. Tak, to było miejsce, w którym można było żyć. Choć nigdy i nigdzie nie było mi tak zimno jak tam, w nocy. „Zanim się zdecydujesz, zobaczmy, czy są tu zwierzęta, na które mógłbyś polować”, powiedział Tasurinczi. Zrobiliśmy pułapki. Złapały się w nie kapibara i paka. Później, z zasadzki zrobionej na szczycie drzewa, ustrzeliliśmy indyczkę kanari. Postanowiłem tu zostać i postawić dom.

Ale kiedy już się brałem do ścinania drzew, pojawił się syn zielarza, ten sam, który poprowadził mnie do jego nowego domu. „Coś się zdarzyło”, powiedział. Wróciliśmy. Stara, którą Tasurinczi miał mi dać za żonę, nie żyła. Utarła barbasco, przygotowała wywar, mrucząc: „Nie chcę, żeby wygadywali na mnie: «Przez nią zostaliśmy bez gawędziarza*. Będą gadać, że go omotałam, że urok na niego rzuciłam, by wziął mnie za żonę. Wolę odejść”.

Pomogłem zielarzowi spalić dom, cushmę, garnki, naszyjniki i wszystko, co należało do kobiety. Owinęliśmy ją w kilka mat i ułożyliśmy na tratwie z palmowych deszczułek. Popchnęliśmy i czekaliśmy, aż prąd rzeki porwie ją ze sobą.

„To ostrzeżenie, które musisz przyjąć albo odrzucić”, powiedział mi Tasurinczi. „Gdybym był tobą, nie odrzucałbym go. Każdy człowiek ma swoje obowiązki, przecież. Po co wędrujemy? Żeby istniało światło i ciepło, żeby wszędzie panował spokój. Taki jest porządek świata. Ten, który rozmawiał ze świetlikami, robi to, co powinien robić. Ja przeprowadzam się w inne miejsce, kiedy pojawiają się wirakocze. Takie moje przeznaczenie, być może. A twoje? Odwiedzać ludzi i gadać do nich. Niebezpiecznie jest robić coś wbrew przeznaczeniu. Pomyśl tylko, odeszła już kobieta, która miała zostać twoją żoną. Gdybym był tobą, ruszyłbym natychmiast w drogę. Co zrobisz?”

Zrobiłem to, co radził mi Tasurinczi, zielarz. I następnego dnia rano, kiedy oko słońca zaczęło patrzeć na ten świat z Inkite, ja już wędrowałem. Teraz myślę o tej kobiecie, która odeszła, żeby nie zostać moją żoną. Teraz gadam do was, gawędzę. Jutro niech będzie, jakie ma być.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

VI

W 1981 roku przez sześć miesięcy miałem w telewizji peruwiańskiej program zatytułowany „Wieża Babel”. Właściciel stacji, Genaro Delgado, stary przyjaciel, wpuścił mnie w tę przygodę, omamiwszy moje oczy trzema paciorkami: potrzebą podniesienia poziomu programów, które w poprzednich dwunastu latach, gdy telewizja poddana była przez dyktaturę wojskową całkowitej kontroli państwa, sięgnęły dna głupoty i trywialności; wizją podniecającego doświadczenia, jakim mogła być praca z jedynym – w takim kraju jak Peru – środkiem przekazu, zdolnym dotrzeć jednocześnie do bardzo różnej publiczności; dobrą pensją.

Rzeczywiście, było to niezwykłe dla mnie doświadczenie, choć zarazem najbardziej męczące i denerwujące, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się przeżyć. „Wystarczy, że się dobrze zorganizujesz i poświęcisz programowi pół dnia”, czarował mnie Genaro. „A wieczorami będziesz mógł nadal pisać”. Ale i w tym wypadku praktyka rozminęła się z teorią. W istocie musiałem „Wieży Babel” poświęcić w owych miesiącach wszystkie przedpołudnia, popołudnia i noce, a przede wszystkim godziny, podczas których pozornie nic specjalnego nie robiłem, jedynie zamartwiałem się, co wyszło na opak w poprzednim programie, i usiłowałem przewidzieć, co może wyjść jeszcze gorzej w następnym.

Robiliśmy „Wieżę Babel” we czterech: Luis Llosa, odpowiedzialny za produkcję i realizację; Moshe don Furgang, redaktor; operator Alejandro Perez i ja. Luisa, dla bliskich Lucha, i Moshego sam przyprowadziłem do telewizji. Obaj mieli doświadczenie w kinie – i jeden, i drugi realizowali filmy krótkometrażowe – ale, tak jak i ja, nigdy przedtem nie pracowali w telewizji. Tytuł programu ujawniał jego niewygórowane ambicje: zmieścić wszystko, pokazać cały kaledejdoskop tematów. Zamierzaliśmy udowodnić widzom, że program kulturalny nie musi być siłą rzeczy usypiający, ezoteryczny i erudycyjny, ale że może być zabawny i dla każdego, bo kultura nie jest synonimem nauki, literatury czy jakiejkolwiek wiedzy specjalistycznej, ale raczej sposobem zbliżania się do różnych problemów, punktem widzenia otwartym na wszystkie ludzkie sprawy. Zamiarem naszym było w ciągu nadawanego raz w tygodniu programu, który trwał godzinę – a często przedłużał się do półtorej – zająć się dwoma, trzema tematami jak najodleglejszymi od siebie, tak, by udowodnić publiczności, że program kulturalny nie kłóci się, powiedzmy, z piłką nożną czy boksem ani z salsą bądź z rozrywką, a reportaż polityczny albo dokument o plemionach amazońskich może być przyjemny i zarazem pouczający.

Kiedy z Lucho i Moshem przygotowywaliśmy listę tematów, osób i miejsc, którymi „Wieża Babel” powinna się zająć, i obmyślaliśmy sposób najudatniejszego ich pokazania, wszystko funkcjonowało cudownie. Kipiało w nas od pomysłów i od chęci odkrycia twórczych możliwości najpopularniejszego środka przekazu naszych czasów.

Ale odkryliśmy raczej niemożności zacofania i wszelkie jego subtelne sztuczki, dzięki którym wykoślawia najlepsze intencje i niweczy najbardziej heroiczne wysiłki. Mogę powiedzieć bez najmniejszej przesady, że większość poświęconego przez nas „Wieży Babel” czasu zeszła – została zmarnowana – nie na pracy twórczej i rozważaniu, jak wzbogacić program intelektualnie i artystycznie, ale na ustawicznych próbach rozwiązywania problemów wydawałoby się nieznaczących, niewartych nawet, by brać je pod uwagę. Co, na przykład, zrobić z samochodami telewizji, by wreszcie przyjeżdżały po nas punktualnie o ustalonej godzinie, tak byśmy bezpowrotnie nie tracili umówionych spotkań, samolotów, wywiadów? Otóż jedynym rozwiązaniem było udać się osobiście do mieszkań kierowców, obudzić ich, pojechać z nimi do stacji telewizyjnej, by tam odebrać sprzęt nagraniowy, wreszcie na lotnisko czy gdziekolwiek indziej. Ale i to rozwiązanie miało swoje mankamenty, bo po pierwsze nie dosypialiśmy, a po drugie wcale nie gwarantowało sukcesu, mogło bowiem zdarzyć się również, że w cholernych samochodach wyczerpał się akumulator albo że dział techniczny nie zdążył wydać dyspozycji o wymianie skrzyni biegów, rury wydechowej czy koła, które dzień wcześniej przestały istnieć na morderczych wybojach alei Arequipa…

Już po pierwszym nagranym przez nas reportażu zauważyłem, że film zeszpecony jest jakimiś dziwnymi plamami. Co to za brudne smugi? Alejandro Perez wyjaśnił nam, że jest to problem filtrów w obiektywie kamery. Miały już swoje lata, były zużyte i należało je wymienić. Dobra, poprosimy o wymianę. Co by tu zrobić, żeby to osiągnąć? Poza morderstwem próbowaliśmy wszystkiego – bezskutecznie. Wysyłaliśmy pismo za pismem do działu technicznego, błagaliśmy, dzwoniliśmy do kogo trzeba i z kim trzeba rozmawialiśmy bezpośrednio, z inżynierami, technikami, administratorami, interweniowaliśmy nawet u samego właściciela stacji. Wszyscy przyznawali nam rację, wszyscy się oburzali, wszyscy wydawali polecenie natychmiastowej wymiany filtrów. Być może nawet je wymieniono. Ale szarawe smugi obecne były we wszystkich naszych programach, od pierwszego do ostatniego. Jeszcze je, wraże cienie, widuję czasami, nie bez pewnej melancholii, gdy włączam telewizor i myślę: „Aha, kamera Alejandra Pereza”.