Nie wiem, kto w telewizji postanowił, że Alejandro Perez będzie pracować z nami. Ale była to dobra decyzja, bo – mając oczywiście na uwadze wszelkie wynikające z zacofania niedogodności, które on przyjmował z filozoficznym spokojem – Alejandro, kiedy bierze kamerę do rąk, okazuje się człowiekiem nader sprawnym. To talent całkowicie samorodny, z wrodzonym poczuciem kompozycji obrazu, ruchu, kąta, odległości. Bo Alejandro został kamerzystą przypadkowo. Był malarzem pokojowym przybyłym z Huanuco i któregoś dnia ktoś zaproponował mu, by dorobił sobie parę groszy, pomagając na stadionie, w dni rozgrywanych tam meczy, w noszeniu kamer telewizyjnych. Tyle się ich nadźwigał, że w końcu nauczył się je obsługiwać. Pewnego dnia zastąpił nieobecnego kamerzystę, drugiego dnia innego i, chcąc nie chcąc, okazał się nagle gwiazdą kamerzystów stacji telewizyjnej.
Na początku jego małomówność wyprowadzała mnie z równowagi. Tylko Lucho potrafił z nim rozmawiać. W każdym razie jakoś się tam porozumiewali, bo nie przypominam sobie, abym w ciągu tych sześciu miesięcy usłyszał Alejandra wypowiadającego pełne zdanie z podmiotem i orzeczeniem. Jedynie krótkie chrząknięcia aprobaty lub rozczarowania i okrzyk, którego bałem się jak dżumy, bo oznaczał on, że zostaliśmy – kolejny raz – pokonani przez przeogromne, wszechmocne i wszechobecne: „No i rozpierdoliło się!” Ile razy „rozpierdolił się” magnetofon, reflektor, akumulator, monitor? Wszystko mogło „się rozpierdolić” nieskończenie wiele razy, bo taka była właściwość wszystkich używanych przez nas w pracy przedmiotów i być może jedyna, wobec której wszyscy zawsze dochowywali psiej wierności. Ileż to razy diabli wzięli drobiazgowo opracowywane, przebadane projekty, wywiady umówione wreszcie po wielu wyczerpujących rozmowach, bo lakoniczny Alejandro wychrząkał swoje złowieszcze: „No i rozpierdoliło się!”?
Przede wszystkim pamiętam, co nam się przydarzyło w jednym z miast Amazonii, Puerto Maldonado, dokąd udaliśmy się, by przygotować niewielki dokument o śmierci poety i partyzanta Javiera Herauda. Alain Elias, towarzysz Herauda i dowódca rozbitego lub ujętego w dniu zabicia Herauda oddziału partyzanckiego, zgodził się opowiedzieć przed kamerami o wszystkim, co wówczas się wydarzyło. Jego świadectwo było ciekawe i wzruszające – znajdował się z Javierem Heraudem w kanoe, gdzie poetę dosięgły śmiercionośne kule, a sam Alain został w czasie strzelaniny ranny – i postanowiliśmy dopełnić je obrazami z miejsc zdarzenia i, jeśliby się nam udało, relacjami mieszkańców Puerto Maldonado pamiętających epizod sprzed dwudziestu lat.
Nawet Moshe – dotąd zawsze pozostający w Limie, by czuwać nad przygotowywaniem programu do emisji – pojechał ze mną, Luchem i Alejandrem Perezem do selwy. W Puerto Maldonado wielu świadków zgodziło się na przeprowadzenie wywiadów. Naszym wielkim odkryciem był policjant, który wpierw wziął udział w incydencie w centrum miasta, ujawniającym władzom obecność partyzantów w Puerto Maldonado – wtedy zginął jeden z żandarmów – następnie zaś w pościgu za Javierem Heraudem i w strzelaninie. Ów człowiek wycofał się już ze służby i obecnie pracował w gospodarstwie wiejskim. Namawianie go na wystąpienie w naszym programie szło nam bardzo opornie, ekspolicjant pełen był bowiem podejrzeń i obaw. Przekonaliśmy go w końcu. Nawet udało nam się uzyskać zezwolenie na przeprowadzenie tej rozmowy w komisariacie, skąd wówczas wyjechały na miasto patrole.
Dokładnie w tej samej chwili, w której zacząłem przeprowadzać wywiad z byłym policjantem, reflektory Alejandra Pereza zaczęły pękać niczym baloniki na odpuście. A gdy wszystkie wybuchły, żeby już nie było najmniejszej wątpliwości, że amazońscy bogowie piekieł byli przeciwko „Wieży Babel”, padł akumulator naszego przenośnego silnika, a urządzenia nagraniowe całkowicie ogłuchły. No i rozpierdoliło się! Jak najbardziej, razem z tematem-bombą i wyłącznością na wywiady. Wróciliśmy do Limy z pustymi rękami.
Wyolbrzymiam wszystko, żeby problemy były lepiej widoczne? Być może. Ale chyba nie za bardzo. Mógłbym przytoczyć dziesiątki takich anegdot. Jak również innych, by zilustrować to, co przypuszczalnie jest wyznacznikiem niedorozwoju: ustawiczne rozmijanie się teorii z praktyką, chęci z faktami. Podczas owych sześciu miesięcy doświadczaliśmy tej nieuleczalnej choroby na każdym etapie naszej pracy. Istniała tablica z dokładnie rozpisaną siatką rezerwacji sal montażowych i studiów dla poszczególnych realizatorów. W rzeczywistości jednak to nie od owych tablic, ale od sprytu i siły przebicia każdego z producentów lub techników zależał czas dysponowania studiami, stołami montażowymi i najlepszym sprzętem.
Błyskawicznie nauczyliśmy się, rzecz jasna, wszystkich forteli, chwytów, wybiegów i sztuczek, do których należało się uciec, by dopuszczono nas nie do żadnych specjalnych przywilejów, ale po prostu do rzeczy, które umożliwiałyby nam robić w miarę przyzwoicie to, za co nam płacono. Nie były to zabiegi wymagające szczególnych umiejętności, miały jednak tę wadę, że zabierały nam zbyt dużo cennego czasu, który moglibyśmy poświęcać na twórcze przygotowanie programu. Ponieważ mam takie a nie inne doświadczenia, kiedy zdarza mi się czasami obejrzeć w telewizji sprawnie zrealizowany, oryginalny, inteligentny program, mój podziw nie ma granic. Bo wiem, że za tym wszystkim stoi coś znacznie więcej niż talent czy pracowitość: magia i cud. Czasami, przeglądając przygotowywany do emisji program, by ewentualnie jeszcze coś poprawić, mówiliśmy sobie: „Dobra, wreszcie wyszło nam tak jak trzeba”. Ale w niedzielę, już na ekranie telewizora, nagle zanikał dźwięk, obraz skakał, pojawiały się nieprzewidziane dziury… Co tym razem „się rozpierdoliło”? Ano to, że dyżurny technik od emisji właśnie się upił albo zaspał, nacisnął nie ten guzik lub zaprogramował wszystko na odwrót… Dla kogoś, kto do swojej pracy ma przesadnie perfekcyjny stosunek, telewizja jest nader ryzykowna, grozi bezsennością, arytmią, wrzodami żołądka, zawałami…
A jednak był to w sumie okres pasjonujący i pełen intensywnych przeżyć. Ze wzruszeniem wspominam rozmowę z Borgesem w jego położonym w centrum Buenos Aires domu – nigdy mi nie wybaczył, zdaje się, moich słów o tym, że mieszkanie jest skromne, a ściany pełne zacieków – w którym pokój matki zachowany był w takim stanie, w jakim pozostawiła go w dniu swojej śmierci (fioletowa suknia starszej pani rozłożona na łóżku), i portrety pisarzy namalowane przez Sabato, które autor pozwolił nam sfilmować w swym małym domku w Santos Lugares, gdzie go odwiedziliśmy. Od czasu gdy zamieszkałem w Hiszpanii na początku lat siedemdziesiątych, marzyłem o przeprowadzeniu wywiadu z autorką melodramatów i romansów, Corin Tellado, której opowieści były pożerane w postaci książek, słuchowisk, fotonowel i telenowel przez nieprzebrane rzesze odbiorców w Hiszpanii i w Ameryce Łacińskiej. Zgodziła się wystąpić w „Wieży Babel” i spędziłem z nią całe popołudnie nieopodal Gijon w Asturii – pokazała mi piwnicę zawaloną tysiącami swoich książeczek: co dwa dni kończyła jedną, zawsze stustronicową – w której ukrywała się przed jakąś grupą polityczną czy też zwykłymi przestępcami, do końca nie wiadomo, którzy wówczas usiłowali wymusić na niej haracz.
Z mieszkań pisarzy przenosiliśmy się z kamerami na piłkarskie stadiony – zrobiliśmy program o Flamengo, jednym z najlepszych brazylijskich klubów futbolowych, i przeprowadziliśmy w Rio de Janeiro wywiad z Zico, ówczesną gwiazdą – albo do Panamy, gdzie odwiedzając amatorskie i zawodowe sale bokserskie, próbowaliśmy dojść, dlaczego z tego małego środkowoamerykańskiego kraju pochodzi tylu latynoamerykańskich i światowych mistrzów w niemal wszystkich kategoriach. W Brazylii odwiedziliśmy ekskluzywną klinikę atletycznego doktora Pitangui, którego skalpele przywracały urodę i młodość kobietom z całego świata wystarczająco bogatym, by mogły sobie pozwolić na skorzystanie z jego usług, a w Santiago de Chile rozmawialiśmy z Chicago Boys Pinocheta i z przedstawicielami chadeckiej opozycji, starającej się w warunkach surowych represji przeciwstawiać dyktaturze.