Выбрать главу

Dlaczego przez te wszystkie lata nie byłem w stanie napisać opowiadania o gawędziarzach? Za każdym razem, gdy wrzucałem do kosza kolejny poroniony rękopis tej umykającej mi historii, tłumaczyłem sobie porażkę trudnościami wynikającymi z konieczności obmyślenia po hiszpańsku, przestrzegając logicznych konstrukcji intelektualnych, takiej formy literackiej, która z dużym prawdopodobieństwem sugerowałaby sposób opowiadania człowieka o magiczno-religijnej mentalności. Wszystkie moje próby kończyły się zawsze na stylu tak ewidentnie fałszywym, tak mało przekonywającym jak język, który w XVIII wieku, kiedy w Europie zapanowała moda na „dobrego dzikusa”, filozofowie i powieściopisarze Oświecenia wkładali w usta swych egzotycznych bohaterów. Ale mimo tych porażek, a może właśnie dzięki nim, pokusa wciąż czyhała i co jakiś czas nasilała się, potęgowała, a rozgadana, krążąca, leśna postać gawędziarza opanowywała mój dom i moje sny. Jak wobec tego miała nie być emocjonująca perspektywa ujrzenia wreszcie twarzy Macziguengów?

Od tamtej podróży w połowie 1958 roku, dzięki której odkryłem peruwiańską selwę, byłem wielokrotnie w Amazonii: w lquitos, San Martin, nad górnym Maranonem, Madre de Dios, Tingo Maria. Ale do Pucallpa nigdy już więcej nie powróciłem. W ciągu dwudziestu trzech lat ta mała, pokryta kurzem miejscowość, którą pamiętałem jako pełną zakładów pogrzebowych i kościołów, przeżyła boom przemysłowy i handlowy, następnie kryzys, a w owo wrześniowe południe 1981 rok\\, kiedy Lucho Llosa, Alejandro Perez i ja wylądowaliśmy tam, by zrealizować przedostatni program „Wieży Babel”, zaczynała przeżywać kolejny boom, tym razem jednak z innych przyczyn: chodziło o przemyt kokainy. Fala żaru i ogniste światło, w którym nagle dostrzega się wszystkie osoby i rzeczy tak wyraźnie i jasno (w odróżnieniu od Limy, gdzie nawet najpromienniejsze słońce ma w sobie coś szarego), zawsze sprawiają, iż ledwie staję na amazońskiej ziemi, a już czuję ogarniający mnie entuzjazm.

Ale jeszcze większe wrażenie niż amazoński pejzaż i upał zrobił na mnie widok oczekujących nas owego dnia na lotnisku w Pucallpie osób przysłanych przez Instytut: państwa Schneilów. Jak nic oni, we własnej osobie. Minęło właśnie ćwierć wieku ich pobytu w Amazonii i nieustannej pracy wśród Macziguengów. Zdziwili się, że ich jeszcze pamiętam – mam przeczucie, że oni z kolei w ogóle mnie nie kojarzyli -i że potrafiłem sobie przypomnieć tyle szczegółów z tego, co mi opowiedzieli podczas naszych dwóch rozmów w bazie w Yarinacocha. Gdy jechaliśmy trzęsącym niemiłosiernie jeepem w kierunku Instytutu, pokazali nam zdjęcia swoich dzieci, czeredy młodych ludzi, część z nich już po studiach, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy mówią po maczigueńsku? Oczywiście, to drugi język w rodzinie, przed hiszpańskim nawet. Poczułem radość, gdy dowiedziałem się, że to właśnie państwo Schneilowie będą nam służyć za przewodników i tłumaczy w osadach, które mieliśmy odwiedzić.

Jezioro Yarina nadal wyglądało jak z pocztówki, a zachody słońca nad nim były jeszcze piękniejsze. Nad brzegiem rozmnożyły się bungalowy Instytutu. Ledwie wyszliśmy z jeepa, od razu przystąpiliśmy z Luchem i Alejandrem do pracy, umawiając się, że wieczorem, przed podróżą do selwy górnej Urubamby, Schneilowie przekażą nam informacje o miejscach i osobach, które mieliśmy tam zobaczyć.

Poza Schneilami w Yarinacocha nie przebywał już żaden z lingwistów poznanych przeze mnie w czasie poprzedniej podróży. Część z nich wróciła do Stanów, część kontynuowała swoją pracę w innych częściach selwy, puszczach lub dżunglach, niejeden, jak fundator Instytutu, doktor Townsend, zmarł. Ale poznani tym razem lingwiści, z którymi przeprowadziliśmy wywiady, kręcąc zarazem zdjęcia z miejsca naszego pobytu, wydawali się kropla w kroplę tacy sami jak ich zapamiętani przeze mnie poprzednicy. Oni – z krótko ostrzyżonymi włosami, o silnym, zdrowym wyglądzie osób ćwiczących codziennie, odżywiających się zgodnie ze wskazówkami dietetyka, niepalących, niepijących alkoholu ani kawy, one – przyodziane tyleż prosto, co obyczajnie, bez grama makijażu, cienia kokieterii, za to z bijącym z całej postaci przytłaczającym wyrazem skuteczności. A wszyscy razem z tymi wciąż radosnymi i jakby niezłomnymi spojrzeniami ludzi, którzy święcie wierzą, że robią to, w co święcie wierzą, i którzy zawsze mnie fascynowali i przerażali.

Przez cały czas, na ile pozwalało na to światło i widzimisię sprzętu Alejandra Pereza, zbieraliśmy materiał do programu o Instytucie. Odbywające się w tych dniach seminarium dwujęzycznych nauczycieli z różnych osad; abecadła i gramatyki opracowane przez lingwistów; ich wypowiedzi i panorama małego miasta, jakim była baza w Yarinacocha, ze szkołą, szpitalem, boiskiem sportowym, biblioteką, kościołami, ośrodkiem łączności i lotniskiem.

Wieczorem, po kolacji, również roboczej, kończącej część programu poświęconą Instytutowi, przystąpiliśmy do przygotowywania części drugiej, którą mieliśmy rejestrować w następnych dniach: do tematu Macziguengów. W Limie odkopałem i przejrzałem całą zbieraną przeze mnie latami dokumentację na ich temat. Ale to przede wszystkim rozmowa Schneilami – znów w ich chacie, znów przy herbacie i ciasteczkach podanych przez panią Schneil – dostarczyła nam informacji z pierwszej ręki na temat obecnej sytuacji tej wspólnoty, którą znali na wylot, przez ostatnie dwadzieścia pięć lat była bowiem ich domem.

Od dnia, kiedy rozebrany do naga Edwin Schneil zbliżył się do owej rodziny, która nie uciekła, w życiu Macziguengów znad górnej Urubamby i Madre de Dios nastąpiły znaczące zmiany. Czy na lepsze? Byli stanowczo przekonani, że tak. Jak na razie, a dotyczy to również Macziguengów zza Przełomu Mainique, w dużej mierze ograniczone zostało rozproszenie, w jakim przedtem żyli, owa diaspora rozrzuconych tu i tam koczowniczych grupek, prawie nie utrzymujących między sobą kontaktu, zaciekle, każda na swój sposób, walczących o przetrwanie, co przy dalszym zachowaniu tego trybu życia oznaczało po prostu dezintegrację wspólnoty, zubożenie języka, wchłonięcie członków plemienia przez inne grupy i kultury. Po wielu staraniach ze strony władz, misjonarzy katolickich, antropologów i etnologów, i samego Instytutu, Macziguengowie stopniowo zaczęli przyswajać sobie zamysł zakładania osad, skupiania się w miejscach nadających się do uprawy, hodowania zwierząt i rozwijania handlu z resztą Peru. Wszystko przybierało bardzo szybki obrót. Istniało już sześć osad, z których część dopiero co powstała. Mieliśmy odwiedzić dwie: Nuevo Mundo i Nueva Luz.

Z pięciu tysięcy Macziguengów – dane przybliżone – niemal połowa żyła już w osadach. Jedna z nich zaludniona była ponadto w połowie przez Macziguengów, w połowie przez Indian

Campa (Ashaninków) i, jak dotąd, współżycie pomiędzy członkami obu plemion nie nastręczało żadnych problemów. Schneilowie byli optymistami i uważali, iż reszta Macziguengów, nie wyłączając nawet tych najbardziej nieposkromionych spośród nich – tak zwanych kogapakori – widząc, że założenie stałych wspólnot przynosi ich braciom konkretne korzyści – pewniejsze życie, możliwość otrzymania pomocy w nagłym przypadku, również zacznie opuszczać swoje odludzia w głębi lasów, żeby zakładać kolejne osady. Z prawdziwym entuzjazmem małżonkowie Schneil przytoczyli nam szczegóły konkretnych przedsięwzięć podjętych w osiedlach celem zintegrowania ich z krajem. Na przykład szkoły i spółdzielnie rolnicze. Zarówno w Nuevo Mundo, jak i w Nueva Luz działały szkoły dwujęzyczne prowadzone przez plemiennych nauczycieli. Sami zobaczymy.