Czy miało to znaczyć, że Macziguengowie przestają być owym prymitywnym, izolującym się od innych, pesymistycznym, pognębionym ludem, jakim opisali mi go w 1958 roku? W pewnej mierze tak. Daje się w nich dostrzec, przynajmniej wśród Macziguengów skupionych obecnie w osiadłej wspólnocie, mniej uprzedzeń wobec doświadczania czegoś nowego, wobec postępu, nawet więcej radości życia. Ale jeśli chodzi o izolowanie się, trudno jeszcze mówić o radykalnej zmianie. Bo choć przybędziemy do tych osad w dwie, trzy godziny samolotami Instytutu, dotarcie do nich rzeką z jakiejkolwiek ważniejszej miejscowości Amazonii nadal jest sprawą wielu dni, nawet tygodni. Połączenie z Peru nie jest więc dzisiaj czymś aż tak nierealnym jak niegdyś, ale i nie jest jeszcze faktem dokonanym.
Czy będę mógł z niektórymi z Macziguengów przeprowadzić wywiad po hiszpańsku? Tak, ale z nielicznymi. Na przykład kacyk czy zarządca Nueva Luz mówi płynnie po hiszpańsku. Jak to? To teraz Macziguengowie mają kacyków? Czy brak zhierarchizowanej organizacji, z przywódcami i podwładnymi, nie był właśnie największym wyróżnikiem plemienia? Tak, to prawda. Przedtem. Ale ten charakterystyczny dla nich system anarchistyczny tłumaczył się ich rozproszeniem; teraz, gdy skupieni są w osadach, potrzebne im są władze. Administrator lub szef Nueva Luz to człowiek młody, wspaniały przywódca wspólnoty, absolwent Szkoły Biblijnej w Mazamari. To znaczy pastor protestancki? No, w pewnej mierze można tak powiedzieć. Istnieje już przekład Biblii na maczigueński? Oczywiście, to ich dzieło. W Nuevo Mundo i w Nueva Luz będziemy mogli sfilmować ezgemplarze Nowego Testamentu w języku Macziguengów.
Przypomniał mi się Maskamiki, nasza ostatnia rozmowa w kafejce przy alei Espana. Znów usłyszałem jego tyrady i przepowiednie. To, co owego wieczoru opowiadali nam Schneilowie, zaczynało potwierdzać obawy Saula Zuratasa. Podobnie jak inne plemiona, Macziguengowie byli w trakcie procesu akulturacji: Biblia, szkoły dwujęzyczne, protestancki przywódca, własność prywatna, wartość pieniądza, handel, stroje białych na pewno też… Dobrze to czy źle? Czy przyniosło im to konkretne korzyści, tak każdemu z nich indywidualnie, całej grupie, o czym z emfazą zapewniali Schneilowie? A może raczej wolne i niezależne „dzikusy” zaczynały właśnie przeistaczać się w „zombi”, karykatury białego człowieka, według określenia Saula? Czy kilkudniowa zaledwie wizyta wystarczy, żebym mógł to dostrzec? Nie, oczywiście, nie wystarczy.
Owej nocy w bungalowie w Yarinacocha nie spałem przez dłuższy czas, rozmyślając o tym i owym. Przez metalową siatkę w oknie widziałem skrawek jeziora ze złotą smugą, ale księżyc – okrągły i świetlisty w mojej wyobraźni – zakryty był gąszczem drzew. Dobry to czy zły znak, że Kashiri, to męskie ciało astralne z mitologii maczigueńskiej, zło czyniące czasami, czasami zaś dobro, kryje przede mną swe oblicze pokryte plamami? Minęły dwadzieścia trzy lata od czasu, gdy po raz pierwszy spałem w jednym z tych bungalowów i przez cały ten okres nie tylko ja się zmieniłem, przeżyłem tysiące doświadczeń, zestarzałem się. Również w życiu Macziguengów, znanych mi zaledwie z dwóch krótkich relacji północnoamerykańskiego małżeństwa, z mej madryckiej rozmowy z dominikaninem i z iluś tam prac etnologicznych, nastąpiły ogromne zmiany. Z tego, co się dowiedziałem, nie pasowali już do wykreowanego przeze mnie obrazu. Nie byli już tą garstką nieposkromionych i tragicznych istot, rozbitą na maleńkie rodziny społecznością wciąż i wciąż uciekającą przed białym, Metysem, góralem, przed innymi plemionami, stoicko przystającą na nieuchronną zagładę każdego z osobna i całego plemienia, ale w żadnym momencie jednak nie rezygnującą ze swego języka, bogów i zwyczajów. Nie mogłem oprzeć się smutnemu wzruszeniu na myśl, że ta społeczność w drobny pył rozbita po wilgotnych, bezkresnych lasach, której wędrowni opowiadacze przeróżnych historii służyli za krążące soki żywotne, powoli już zanikała.
Ileż to razy w ciągu tych dwudziestu trzech lat myślałem o Macziguengach? Ileż razy usiłowałem ich przejrzeć, odgadnąć, opisać, z iloma nosiłem się projektami, by do nich pojechać? Z ich winy wszystkie postaci lub instytucje, które cechować się mogły jakimś podobieństwem do maczigueńskiego gawędziarza lub w jakikolwiek sposób kojarzyć się z nim, w jakimkolwiek zakątku świata by to było, natychmiast mnie urzekały i fascynowały. Jak wędrowni truwerzy z rozległych pustkowi Bahii, którzy po zakurzonych wioskach brazylijskiego Nordestu, przy akompaniamencie burdonów swej gitary, przeplatali średniowieczne romance najnowszymi plotkami z całego regionu. Wystarczyło mi pewnego wieczoru ujrzeć jednego z nich na targu w Uaua, by dostrzec nakładającą się na osobę ubranego w kamizelkę i w skórzany kapelusz caboclo wyśpiewującego przed rozbawionym kręgiem słuchaczy historię księżniczki Magalony i dwunastu parów Francji, zielonka-wożółtą, ozdobioną symetrycznymi, czerwonymi paseczkami i ciemnymi plamami, skórę półnagiego gawędziarza, który daleko stąd, na piaszczystej łasze ocienionej drzewami lasów Madre de Dios, zdawał sprawę siedzącej w kucki i zasłuchanej rodzinie z kłótni pomiędzy Tasurinczim a Kientibakorim, kiedy to jeden dmuchał, potem dmuchał drugi i z tych dmuchnięć wzięły się wszystkie dobre i złe istoty tego świata.
Ale to irlandzki seanchai jeszcze bardziej niż brazylijski truwer przywiódł mi na pamięć – i to jak – maczigueńskich gawędziarzy. Seanchai: „ten, który mówi stare historie”, „ten, który wie różne rzeczy” – tak ktoś mimochodem przetłumaczył w jednym z dublińskich barów. Jak, jeśli nie pamięcią o Macziguengach, wytłumaczyć to nagłe wzruszenie, przyspieszone bicie serca, które pchnęło mnie do wtrącenia się, do zadawania pytań, a nieco później do zadręczania, doprowadzania do szału irlandzkich znajomych i przyjaciół, póki nie postawili mnie przed takim seanchai? Przed żywą relikwią starych aojdów Hibernii, który współcześnie, tak jak i jego przodkowie ginący w mrokach czasu pośród mitów i legend celtyckich, kulturowych podwalin Irlandii, nadal opowiada – w zadymionej duchocie pubu, na zabawie nagle przerwanej magią jego słowa czy też w domu rodzinnym, przy kominku, podczas gdy na zewnątrz pada deszcz i grzmi burza – prastare opowieści, historie epickie, straszliwe miłości, niepokojące cuda. To właściciel baru, kierowca ciężarówki, pasterz, żebrak, ktoś tajemniczo dotknięty czarodziejską różdżką mądrości i sztuki opowiadania, wspominania, wymyślania na nowo i wzbogacania znanych już od wieków opowieści, posłaniec przedhistorycznych czasów mitu i magii, wciąż przez współczesnych Irlandczyków słuchany całymi godzinami, z zapartym tchem. Nigdy nie miałem wątpliwości, że owa głęboka ekscytacja, jaką przeżyłem w trakcie podróży do Irlandii dzięki seanchai, była w gruncie rzeczy metaforyczną możliwością wysłuchania, poprzez niego, gawędziarza i poddania się złudzeniu, że oto ściśnięty między innymi słuchaczami stanowię część audytorium maczigueńskiego.
A następnego dnia, wreszcie, cudem jakimś i mając za przewodników ni mniej, ni więcej jak samych małżonków Schneil, miałem w końcu poznać Macziguengów. Że niby w życiu jak w powieści? Ano tak, proszę pana. „Alejandro, mówiłem ci setki razy, że chcę skończyć zoomem, kurwa mać”, przewracając się pod moskitierą na sąsiednim łóżku zamajaczył Lucho Llosa.