Выбрать главу

Wyruszyliśmy o świcie dwoma jednosilnikowymi cessnami Instytutu, po trzech pasażerów w każdej. Pilot mojej awionetki, mimo że wyglądał młodo, pracował dla lingwistów misjonarzy już od wielu lat, przedtem latając w środkowoamerykańskich selwach i na Borneo. Niezwykle przejrzysty dzień umożliwiał dokładne śledzenie z pokładu samolotu wszystkich meandrów najpierw Ukajali, a następnie Urubamby – wysepek, łodzi z pyrkoczącymi silniczkami, kanoe, strumieni, katarakt, dopływów – i maleńkich wiosek, co jakiś czas wyłaniających się z bezkresnej zieleni polanami czerwonawej ziemi pokrytej chatkami. Przelecieliśmy nad kolonią karną w Sepie i nad misją dominikanów w Sepahua, następnie zboczyliśmy od biegu górnej Urubamby, by lecieć nad wijącym się, błotnistym wężem rzeki Mipaya i mniej więcej około godziny dziesiątej dostrzegliśmy nad jej brzegami pierwszy cel naszej podróży: Nuevo Mundo.

Mipaya miała już swoją historię. W tym zielonym gąszczu zaczęły przed stu laty powstawać, jeden za drugim, obozowiska zbieraczy kauczuku. Choć gorączka kauczuku zdziesiątkowała całkowicie bierne plemię, zrujnowani ekszbieracze, usiłując w latach dwudziestych stworzyć w tym regionie hacjendy, sięgnęli ponownie po wypróbowany ongiś system pozyskiwania siły roboczej przez polowanie na Indian. To właśnie tutaj, nad brzegami Mipai, miał wówczas miejsce jedyny znany w historii przypadek czynnego oporu Macziguengów. Kiedy jeden z okolicznych właścicieli hacjend przybył z zamiarem zabrania wszystkich kobiet i młodych ludzi, Macziguengowie zaczęli strzelać z łuków i nim dokonano na nich masakry, zdołali zabić i ranić wielu wirakoczów. Selwa pokryła miejsce zdarzeń gęstwiną zarośli, pni, gałęzi, zbutwiałych liści i nie istniał już najmniejszy ślad tamtej zbrodni. Przed wylądowaniem pilot krążył przez jakiś czas nad kilkunastoma chatkami o stożkowych dachach, by Macziguengowie z Nuevo Mundo zabrali dzieciaki z jedynej uliczki osady służącej zarazem za lądowisko.

Leciałem razem ze Schneilami, więc gdy wylądowaliśmy, mogłem zobaczyć z bliska, jak setka mieszkańców, ujrzawszy wychodzącą z samolotu parę, natychmiast ją otoczyła, nie kryjąc podniecenia i radości. Wszyscy pchali się, by ich dotknąć, poklepać, przekrzykując jedni drugich w języku rytmicznym, chropawym, pełnym skrajnych modulacji. Poza nauczycielką, ubraną w spódnicę, bluzkę i sandały, wszyscy Macziguengowie chodzili boso, mężczyźni w skąpych przepaskach na biodrach albo w cushmach, kobiety zaś w charakterystycznych dla wielu plemion bawełnianych tunikach koloru ochry lub szarych. Tylko niektóre stare kobiety owinięte były cieniutkim kocem przewiązanym w pasie i odsłaniającym piersi. Niemal wszyscy, i mężczyźni, i kobiety, nosili czerwonawe lub czarne tatuaże.

A więc wreszcie ich zobaczyłem. Więc to właśnie byli Macziguengowie.

Nawet nie miałem czasu, by się wzruszyć. Pragnąc maksymalnie wykorzystać światło, natychmiast przystąpiliśmy do pracy i na całe szczęście żadna katastrofa nie przeszkodziła nam w sfilmowaniu bliźniaczo podobnych do siebie chat: prosta platforma z bali stojąca na palach, cieniutkie ścianki z trzciny osłaniające połowę każdego boku, dach ze snopu liści palmowych i skromne wnętrza, w których były jedynie zwinięte maty, półmiski, sieci, łuki, strzały, kilka garści manioku, kukurydzy i parę tykw, ani w przeprowadzeniu wywiadu z nauczycielką, jedyną, która, choć nie bez trudności, potrafiła wypowiedzieć się po hiszpańsku. Prowadziła jednocześnie sklepik w osadzie, do której dwa razy w miesiącu zawijała łódź z towarem. Moje próby wydobycia z niej jakiejkolwiek informacji o gawędziarzach spełzły na niczym. Czy była w stanie zrozumieć, o kogo ją pytam? Chyba nie, takie przynajmniej sprawiała wrażenie. Patrzyła na mnie zaskoczona, lekko spłoszona, jakby błagając mnie, bym wyrażał się jaśniej.

Choć z resztą Macziguengów rozmawiać mogliśmy wyłącznie za pośrednictwem Schneilów, okazali się oni nader chętni do współpracy, dzięki czemu mogliśmy nagrać kilka pieśni i tańców oraz subtelną operację malowania twarzy geometrycznymi figurami farbą z acziote przez jedną ze starych kobiet. Sfilmowaliśmy wschodzące zasiewy, zagrody z ptactwem, szkołę, nauczycielka zaś koniecznie chciała, byśmy wysłuchali uczniów śpiewających hymn narodowy po maczigueńsku. Jedno z dzieci miało twarz zniszczoną przez rodzaj trądu, jakim jest liszajec uta – Macziguengowie przypisują go ukąszeniu przez różowawego świetlika o odwłoku pokrytym lśniącymi punkcikami – a z naturalnej swobody i śmiałości, z jaką sobie poczynał, śpiewając wśród reszty dzieciaków, wnosić można było, przynajmniej na pierwszy rzut oka, iż nie jest obiektem jakiejkolwiek dyskryminacji czy docinków z powodu swej choroby.

Kiedy po południu ładowaliśmy wszystkie nasze rzeczy przed podróżą do osady, w której mieliśmy nocować – Nueva Luz -dowiedzieliśmy się, że Nuevo Mundo czeka niebawem zmiana lokalizacji. A co się stało? Jeden z częstych geograficznych kaprysów, w selwie to chleb powszedni. Rzeka Mipaya po ostatniej porze deszczowej z powodu dużego przyboru wód zmodyfikowała dość radykalnie swe łożysko, na tyle oddalając się od Nuevo Mundo, iż po opadnięciu wód do stanu zimowego, mieszkańcy musieli odbywać dłuższy marsz, żeby dostać się na brzeg. Wobec tego poszukiwali nowego miejsca, nie wystawionego już na podobne ryzyko, by tam przenieść osadę. Nic skomplikowanego dla tych, którym całe życie upływało na przenoszeniu się z miejsca na miejsce – ich miasta, jak widać, również rodziły się pod atawistycznym znakiem wiecznego marszu, przeznaczenia w wędrówce – z drugiej zaś strony te chaty z pali, trzciny i palmowych liści łatwiej było rozebrać i ponownie postawić niż domki o bardziej cywilizowanej konstrukcji.

Wyjaśniono nam, byśmy nie dali się zwieść dwudziestu minutom lotu z Nuevo Mundo do Nueva Luz, idąc bowiem przez selwę, trzeba na pokonanie tej odległości co najmniej tygodnia, a w kanoe parę dni.

Nueva Luz była najstarszą osadą maczigueńską – niedawno obchodziła drugą rocznicę istnienia – i liczyła nieco ponad dwukrotnie więcej chat i mieszkańców niż Nuevo Mundo. Także tutaj jedynie Martin, miejscowy kacyk i zarazem nauczyciel w szkole dwujęzycznej, używał koszuli, spodni, obuwia, a włosy ostrzyżone miał na sposób zachodni. Był dość młody, drobny, potwornie poważny i mówił hiszpańszczyzną płynną, swobodną, synkopowaną, pełną apokop. Tak jak i w poprzedniej wiosce, również w Nueva Luz Macziguengowie przyjęli Schneilów wylewnie i hałaśliwe i widzieliśmy, jak przez resztę dnia i sporą część nocy cierpliwie czekają grupkami lub pojedynczo, aż przyjdzie ich kolej, by podejść do małżonków i podjąć chrzęszczącą rozmowę ozdabianą przeróżnymi gestami i minami.

W Nueva Luz też nagraliśmy tańce, śpiewy, solo na bębnie, tatuaże i rozmowę z przywódcą wyedukowanym przez Szkołę Biblijną w Mazamori, młodym, bardzo chudym człowiekiem o ceremonialnych gestach, z przystrzyżonymi niemal do skóry włosami. Okazał się nader pilnym uczniem swych nauczycieli, bo miast o Macziguengach, wolał mówić o Słowie i Duchu Świętym. Potrafił bez najmniejszej żenady uciekać w bok i zapędzać się w biblijne deliberacje za każdym razem, kiedy nie chciał odpowiedzieć na pytanie. Dwukrotnie usiłowałem pociągnąć go za język na temat gawędziarzy i dwukrotnie, patrząc na mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem, zaczynał tłumaczyć mi, że ta oto książka, którą trzyma na kolanach, to właśnie Słowo Boga i Słowo Jego Apostołów w języku Macziguengów.

Skończywszy pracę, poszliśmy wykąpać się w pobliskim -piętnaście minut spacerkiem – wąwozie, dokąd poprowadzili nas piloci Instytutu. Zaczynał już zapadać zmierzch, najbardziej tajemnicza i najpiękniejsza godzina Amazonii, jeżeli nie ma ulewy. Miejsce było cudowne. Podwodne skały zmieniały bieg jednego z odgałęzień Mipai, tworząc coś w rodzaju zatoki, w której można było pływać w spokojnych i ciepłych wodach albo, jak kto wolał, pod osłoną skalnych grzebieni zmagać się z rwącym nurtem. Nawet taki mruk jak Alejandro Perez zaczął się pluskać i śmiać szaleńczo, rozradowany niczym dziecko kąpielą w amazońskim jacuzzi.