Выбрать главу

Gdy wróciliśmy do Nueva Luz, młody Martin (jego uprzejmość była niewiarygodna, a gesty naprawdę eleganckie) zaprosił mnie do swej chaty sąsiadującej ze szkołą i sklepikiem na napar z lippi. Miał tam radiostację, dzięki której utrzymywał łączność z bazą w Yarinacocha. Byliśmy sami w pokoju równie schludnym jak sam Martin; w tym czasie Lucho Llosa i Alejandro Perez pomagali pilotom wyładowywać nasze hamaki i moskitiery. Światło gwałtownie zaczęło ustępować, a wokół nas rozrastały się mroczne cienie. Cała selwa, jak zwykle o tej porze, rozbrzmiała równomiernym cykaniem, przypominając nam, że światem władają teraz miriady owadów ukryte w jej zielonej gęstwinie. Niebawem niebo roziskrzy się gwiazdami.

Czy rzeczywiście Macziguengowie wierzą, że gwiazdy są blaskiem rozsiewanym przez świetliste kręgi otaczające dusze? Martin bez namysłu kiwnął głową. A spadające gwiazdy to ogniste strzały tych dziecięcych bożków, Ananeriite, a poranna rosa to ich siuśki? Tym razem Martin zaśmiał się: tak, wierzą w to. A czy teraz, kiedy Macziguengowie przestali już wędrować, żeby zapuścić korzenie w osadach, słońce całkowicie się zapadnie? Pewnie nie: Bóg zajmie się jego podtrzymaniem. Przez chwilę przyglądał mi się rozbawiony: skąd wiem o tym wszystkim? Odparłem mu, że Macziguengowie interesują mnie od ponad ćwierć wieku, że od tamtego czasu staram się czytać wszystko, co się na ich temat pisze. I opowiedziałem mu, dlaczego. W trakcie mej opowieści jego oczy, z początku uśmiechnięte i życzliwe, zaczęły poważnieć i patrzeć coraz nieufniej. Wysłuchał mnie do końca w ogromnym skupieniu, z kamienną twarzą.

– Sam pan widzi, że moje pytania na temat gawędziarzy nie wynikają ze zwykłej ciekawości, ale z czegoś znacznie poważniejszego. To dla mnie bardzo ważna sprawa, Martinie, może tak samo ważna jak dla Macziguengów. – Siedział nieruchomy i milczący, jedynie w głębi źrenic jarzył mu się czujny ognik. – Dlaczego nie chciał mi pan nic o nich powiedzieć? Nauczycielka z Nuevo Mundo też nie pisnęła ani słowa. Skąd tyle tajemnicy wokół gawędziarzy, panie Martinie?

Zapewnił mnie, że nie ma pojęcia, o czym mówię. O co tu chodzi z tymi „gawędziarzami”? Nigdy o nich nie słyszał ani w tej wiosce, ani w żadnej innej osadzie wspólnoty. Może istnieją wśród innych plemion, ale nie u Macziguengów. Właśnie mi to wyjaśniał, kiedy weszli Schneilowie. Chyba nie wypiliśmy całej lippi, najbardziej aromatycznej lippi w całej Amazonii, nie? Martin szybko zmienił temat, a ja uznałem, że lepiej nie kontynuować.

Ale godzinę później, kiedy pożegnaliśmy się z Martinem, a ja po rozłożeniu hamaku i moskitiery w udostępnionej nam chacie wyszedłem jeszcze raz ze Schneilami zażyć świeżego powietrza, w czasie spaceru po otwartym polu otoczonym chatami Nueva Luz, temat znowu mi się wymsknął.

– Przebywając wśród Macziguengów tylko kilka godzin, wielu rzeczy nie mogłem zauważyć – powiedziałem im. – Ale z jednej niewątpliwie zdałem sobie sprawę. I to bardzo ważnej.

Niebo było przeogromnym lasem gwiazd, ale plama chmur zakrywała księżyc i tylko rozproszony blask pozwalał się go domyślać. Na jednym z krańców Nueva Luz rozpalono ognisko i można było dostrzec migotliwe cienie ludzkich sylwetek. We wszystkich domach panowała ciemność. Jedynie udostępniona naszej ekipie, oddalona o pięćdziesiąt metrów od nas chata, oświetlona była zielonkawym światłem lampy. Schneilowie czekali, bym kontynuował. Szliśmy powoli po miękkiej, porosłej wysoką trawą ziemi. Mimo wysokich butów zaczynałem czuć już na kostkach i podbiciu stóp ukąszenia moskitów.

– A z jakiej? – zapytała wreszcie pani Schneil.

– Że wszystko to jest bardzo względne – zacząłem, pełen wątpliwości. – To znaczy ochrzczenie tego miejsca jako Nueva Luz, a kacyka imieniem Martin. Nowy Testament po maczigueńsku, wysyłanie tubylców do szkół dwujęzycznych, by wracali stamtąd jako pastorzy. Gwałtowne przejście od życia koczowniczego do osiadłego. Przyspieszona chrystianizacja i poddanie wpływom kultury zachodniej. Wynikające stąd unowocześnienie. Zauważyłem, że to wyłącznie pozory. Choć zaczęli handlować, posługiwać się pieniędzmi, siła ich tradycji jest znacznie od tego wszystkiego silniejsza.

Przerwałem. Może ich obrażam? Sam nie wiedziałem, jaki wniosek wypływa z tego rozumowania.

– Tak, to nie ulega wątpliwości – zakasłał Edwin Schneil, nieco zmieszany. – Oczywiście. Setki lat wierzeń, pewnych obyczajów nie są w stanie zniknąć tak z dnia na dzień. To musi potrwać. Najważniejsze, że zaczęli się zmieniać. Obecni Macziguengowie nie przypominają Macziguengów z czasów, kiedy tu przyjechaliśmy, mogę pana zapewnić.

– Zauważyłem, że pewne sprawy są dla nich jeszcze nietykalne – przerwałem mu. – Zapytałem nauczycielkę w Nuevo Mundo i tutaj Martina o gawędziarzy. I reakcja obojga była identyczna: zaprzeczyli, jakoby tacy istnieli, udali, że w ogóle nie rozumieją, o czym mówię. Oznacza to, że nawet ci Macziguengowie najbardziej związani z cywilizacją zachodnią, jak nauczycielka i Martin, zachowują pewną zasadę lojalności w stosunku do własnych wierzeń. Pewne tabu, których nie mają zamiaru się wyrzec. Dlatego chronią je szczelnie przed obcymi.

– Gawędziarze? – zapytał Edwin Schneil. Wydawał się szczerze zaskoczony.

Zapadło długie milczenie, w którym cykanie niewidzialnych owadów zdało się ogłuszające. Czy on też zaraz mnie zapyta, kim są gawędziarze? Czy również Schneilowie mi powiedzą, jak nauczycielka i kacyk-pastor, że nigdy o nich nie słyszeli? Pomyślałem, że pewnie gawędziarze nie istnieją: sam ich wymyśliłem i hołubiłem w zafałszowanych wspomnieniach, żeby ich urealnić.

– Ach, gawędziarze! – wykrzyknęła w końcu pani Schneil.

I wyszeleściła owo słowo czy zdanie niczym deptane liście. Wydawało mi się, że nadleciało ku mnie, pokonując czas, od bungalowów znad brzegów starorzecza Yariny, gdzie usłyszałem je po raz pierwszy, kiedy byłem dorastającym młodzikiem.

– Ach – powtórzył Edwin Schneil, nie bez pewnego zakłopotania, szeleszcząc za żoną raz i drugi.

– Gawędziarze. Speakers. Tak, tak też można to przetłumaczyć.

– A skąd pan o nich wie? – zapytała pani Schneil, obracając nieco ku mnie głowę.

– Od pani, od państwa – wymamrotałem. Domyśliłem się, że w ciemnościach szeroko otwierają oczy i wymieniają między sobą spojrzenia, nic nie rozumiejąc. Wyznałem im wówczas, że od tamtej nocy w ich bungalowie na brzegu jeziora Yarina, kiedy to opowiedzieli mi o nich, maczigueńscy gawędziarze żyli ze mną, intrygując mnie i niepokojąc, i że tysiące razy usiłowałem wyobrazić ich sobie w trakcie leśnych wędrówek, jak zbierają i zanoszą historie, opowieści, plotki, zmyślenia od jednej maczigueńskiej wysepki do drugiej, dryfując po amazońskim morzu na przekór wszelkim przeciwnościom. Powiedziałem im, że z trudnych do wytłumaczenia powodów istnienie gawędziarzy, zastanawianie się nad tym, co robią i jakie funkcje spełniają w życiu Macziguengów, stanowiło przez ostatnie dwadzieścia trzy lata ogromny bodziec dla mojej własnej pracy, źródło inspiracji i wzór, który bardzo chciałbym uznać za godny naśladowania. Zdałem sobie nagle sprawę, że gadam nazbyt egzaltowanie, i zamilkłem. Odruchowo, nie uzgadniając tego ze sobą, zatrzymaliśmy się przed stosem pni i gałęzi zebranym na środku polany jakby na ognisko. Usiedliśmy czy też oparliśmy się o nagromadzone drewno. Teraz widać było żółtawo-pomarańczowy sierp Kashiriego, otoczony rozległym haremem migocących iskierek. W powietrzu unosiły się nie tylko drobne moskity, ale i chmary długonogich komarów, więc nieustannie opędzaliśmy się przed nimi.