Выбрать главу

Minął nas kolejny skryty cień, zachrzęścił i Schneilowie odchrzęścili. Zapytałem Edwina, czy wtedy rozmawiał ze starym gawędziarzem.

– Czasu mi nie starczyło. Kiedy skończył gadać, ja, prawdę mówiąc, byłem wykończony, kości już nie czułem. Od razu poszedłem więc spać. Niech pan tylko pomyśli, cztery, może pięć godzin siedzenia, w tej samej pozycji po niemal całodziennym wiosłowaniu pod prąd. I jeszcze przysłuchując się tym fajerwerkom anegdot. Nie miałem siły. Padłem, a kiedy się obudziłem, gawędziarz już odszedł. A że Macziguengowie nie lubią poruszać tego tematu, niczego więcej się nie dowiedziałem.

Był tam. W otaczającej mnie hałaśliwej ciemności Nueva Luz ujrzałem go: o skórze miedziano-zielonkawej, pooranej przez lata tysiącem zmarszczek; policzki, nos, czoło przyozdobione kółeczkami i pasami, które miały go chronić od drapieżnych pazurów i kłów, od bezlitosnych mocy wszystkich żywiołów i magii, i od strzał wrogów; niziutki, o kabłąkowatych nogach, przepasany na biodrach kawałkiem sukna i, niewątpliwie, z łukiem i kołczanem w ręku. Był tam: wędrując pośród zarośli i pni, ledwie w gąszczu widoczny, wędrując, wędrując, po przegadaniu dziesięciu godzin, ku swemu najbliższemu audytorium, by gadać dalej. Ile lat już to robił? Jak zaczął? Czy to dziedziczne zajęcie? Ktoś go wybierał? Inni to na nim wymogli?

Głos pani Schneil zdmuchnął obraz.

– Opowiedz panu o tym drugim gawędziarzu – powiedziała. – O tym, który się tak agresywnie zachował. O „Albinosie”. Na pewno pana zainteresuje.

– Tak naprawdę to nie wiem, czy był albinosem – zaśmiał się w ciemnościach Edwin Schneil. – Między sobą mówiliśmy też na niego gringo.

Tym razem spotkanie z gawędziarzem nie było przypadkowe. Edwin Schneil przebywał w obozowisku nad rzeką Timpia z zaprzyjaźnioną od dawna rodziną, kiedy ku jego zaskoczeniu zaczęły tam przybywać okoliczne rodziny w stanie niebywałego wręcz podniecenia. Edwin zwrócił uwagę na potajemne dyskusje; jak wskazują go sobie, jak odchodzą, żeby się naradzić. Odgadł przyczynę niepokoju. Powiedział, żeby się nie przejmowali, bo zaraz odpłynie. Ale w wyniku nalegania gospodarzy doszło widać do szybkiego porozumienia, bo dali mu znać, że może zostać. Kiedy jednak przybył oczekiwany przez nich gość, dyskusja wybuchła na nowo, długa, burzliwa, bo o ile gawędziarz kategorycznie zażądał, gestykulując wymownie, by obcy odszedł, o tyle miejscowa rodzina upierała się, by został. Edwin Schneil postanowił pożegnać się ze swoimi gospodarzami, mówiąc im, że nie chce być przyczyną kłótni. Zwinął w tobołek swoje rzeczy i ruszył. Szedł już ścieżką ku następnemu obozowisku, kiedy dogonili go maczigueńscy gospodarze. Mógł wrócić i zostać. Przekonali gawędziarza.

– Prawdę mówiąc, ani jedni, ani drudzy nie byli wcale aż tak przekonani, że powinienem zostać, a już najmniej przekonany był gawędziarz – dodał. – Bo moja tam obecność była mu najwyraźniej nie w smak. I okazał mi swoją niechęć, ani razu nie spojrzawszy w moją stronę. To sposób Macziguengów: uczynić kogoś niewidzialnym swoją nienawiścią. Ale więzi między nami a tą rodziną znad Timpii były naprawdę bardzo bliskie, coś w rodzaju duchowego pokrewieństwa, zwracaliśmy się do siebie „ojcze” i „synu”…

– Czy silne jest prawo gościnności wśród Macziguengów?

– Raczej prawo pokrewieństwa – odparła pani Schneil. – Jeśli „krewni” goszczą u kogoś w domu, traktowani są jak udzielni książęta. Nieczęsto się to zdarza z uwagi na dzielące ich ogromne odległości. Dlatego zawrócili Edwina i przystali na to, by mógł wysłuchać gawędziarza. Nie chcieli obrazić „krewnego”.

– Lepiej, gdyby byli mniej gościnni i pozwolili mi odejść -westchnął Edwin Schneil. – Jak tylko przypomnę sobie tę noc, to natychmiast czuję ból w kościach, a jeszcze bardziej w szczękach od ciągłego ziewania.

Gawędziarz zaczął swoje opowieści tuż przed zmierzchem, zanim słońce się skryło, i gadał przez całą noc bez przerwy. Kiedy skończył, światło rozpalało czubki drzew. Było już dawno po świcie. Edwinowi Schneilowi tak ścierpły nogi i czuł się cały tak odrętwiały, że musieli mu pomóc wstać, podtrzymać przy stawianiu pierwszych kroków, na nowo nauczyć go chodzić.

– Nigdy w życiu się tak źle nie czułem – zajęczał. – Nie mogłem już wytrzymać ze zmęczenia, z niewygodnej pozycji. Przez całą noc walczyłem z sennością i bólem mięśni. Gdybym wstał, poczuliby się bardzo urażeni. Tylko przez pierwszą godzinę, może przez dwie, wsłuchiwałem się w opowieści. A później wyłącznie toczyłem walkę z samym sobą, żeby nie zasnąć. A i tak, pomimo moich starań, głowa leciała mi to w jedną stronę, to w drugą, jak serce dzwonu.

Zaśmiał się cichutko, pogrążony we wspomnieniach.

– Do tej pory po nocach mu się śni ten koszmar z bezsenną nocą, masowaniem nóg i powstrzymywaniem ziewania – zaśmiała się pani Schneil.

– A gawędziarz? – zapytałem.

– Miał takie duże znamię – powiedział Edwin Schneil. Zamikł na chwilę, przetrząsając wspomnienia albo szukając słów do ich opisania. – I włosy jeszcze bardziej ryże od moich. Dziwny typ. Macziguengowie nazywają takich serigorompi. Oznacza to kogoś ekscentrycznego, odmieńca. A z powodu tych marchewkowych włosów my między sobą nazwaliśmy go albinosem, gringo.

Kostki miałem już pocięte przez moskity do żywej krwi. Czułem ich żądła, przed oczyma stawał mi widok igiełek zatapiających się w moją puchnącą już, pokrywającą się małymi, piekącymi nie do wytrzymania wrzodzikami skórę: to cena, jaką przychodziło mi płacić podczas każdej podróży do selwy. Amazonia nigdy mi tego nie oszczędziła.

– Duże znamię? – wymamrotałem z niejakim trudem. – Chce pan powiedzieć liszajec, utę? Taki jak ten chłopczyk, którego widzieliśmy dzisiaj rano w Nuevo Mundo…?

– Nie, nie, znamię, duże, ciemne znamię – przerwał mi Schneil, unosząc rękę. – Pokrywało mu całą prawą stronę twarzy. Niesamowity widok, zapewniam pana. Nigdy przedtem nie widziałem człowieka z takim znamieniem, nigdy i nigdzie, ani wśród Macziguengów, ani wśród innych. A i potem nie zdarzyło mi się już zobaczyć.

Na twarzy, szyi, ramionach, dłoniach, na wszystkich nie osłoniętych częściach ciała również poczułem ukąszenia owadów. Chmury rozproszyły się i Kashiri, dotychczas nimi przykryty, wisiał nad nami jasny, choć nie w całości widoczny, i przypatrywał się nam.

– Miał ryżawe włosy? – wycedziłem. W ustach mi zaschło, za to dłonie spływały mi potem.

– Nieporównanie bardziej od moich – zaśmiał się. – Prawdziwy gringo, słowo daję. Może i albinos, jakby się tak dokładniej przypatrzyć. Ja nie miałem zbyt dużo czasu, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Mówiłem już, do jakiego stanu się doprowadziłem, uczestnicząc w tym gawędziarskim seansie. Byłem jak znieczulony. A kiedy się obudziłem, on już oczywiście odszedł. Żeby uniknąć rozmowy ze mną i spojrzenia mi w twarz.

– Ile lat mógł mieć? – wydobyłem z siebie głos z ogromnym trudem, jakbym to ja mówił przez całą noc.

Edwin Schneil wzruszył ramionami.

– A któż to wie – westchnął. – Zdążył już pan pewnie zauważyć, jak trudno jest odgadnąć ich wiek. Oni sami nie wiedzą, nie liczą tego tak jak my, a poza tym bardzo szybko osiągają ten średni wiek. Wiek maczigueński, powiedzmy. Ale pewnie był młodszy ode mnie. W pańskim wieku, chyba, może trochę młodszy.

Zakasłałem bez żadnej potrzeby, chcąc jedynie pokryć narastający niepokój. I nagle poczułem, jak ogarnia mnie dzikie, niepohamowane pragnienie, żeby natychmiast zapalić papierosa. Jakby wszystkie pory ciała rozwarły się nagle, żądając zachłyśnięcia się kłębem dymu, zaciągnięcia się tysiącem kłębów. Przed pięciu laty zapaliłem ostatniego, jak mi się wówczas zdawało, papierosa i byłem pewien, że na zawsze uwolniłem się od tytoniu, już od dawna drażnił mnie sam zapach papierosa i nagle, tutaj, nocą, w Nueva Luz, z nie wiem jakich tajemniczych głębokości, wyłoniła się przemożna, gwałtowna chęć palenia.