Выбрать главу

– Dobrze mówił po maczigueńsku? – usłyszałem własny, cichutki głos.

– Jak to dobrze? – zapytał Edwin Schneil. – No, mówił, gadał przez cały czas, nieustannie, bez przerwy, bez kropek. – Zaśmiał się nienaturalnie. – Tak jak gadają gawędziarze. Opowiadając wszystko, co się zdarzyło i co się jeszcze zdarzy. Był przecież tym, kim był.

– Tak – powiedziałem. – Ale chodzi mi o to, czy po maczigueńsku dobrze mówił. Czy nie mógł być…?

– Proszę? – zapytał Edwin Schneil.

– Nie, nic – odparłem. – Głupstwo. Nic, naprawdę. Jeszcze jak przez sen, sądząc, że myślę wyłącznie o tnących mnie moskitach i komarach i o zapaleniu papierosa, musiałem zapytać Edwina Schneila, czując dziwny ból szczęk i języka, jakbym je miał osłabione od ciągłego gadania, kiedy to miało miejsce. „Och, ze trzy i pół roku temu”, odpowiedział. Spytałem, czy zdarzyło mu się go jeszcze słyszeć albo spotkać, albo czy dotarły jakieś wieści o nim, i usłyszałem, jak odpowiada „nie” na wszystkie trzy pytania: przecież jak mi wiadomo, to temat, przy którym Macziguengowie są mało rozmowni.

Kiedy pożegnałem się ze Schneilami – spali w domu Martina – ruszyłem do chaty, gdzie rozwieszony był mój hamak, i obudziłem Lucha Llosę, żeby poprosić go o papierosa. „Od kiedy palisz?” – zdziwił się, niezgrabnie podając mi papierosa, wyrwany ze snu.

Nie zapaliłem go. Przez całą długą noc trzymałem go w palcach, przytykałem do ust, naśladując gesty palacza, kołysząc się lekko w hamaku, słysząc miarowe oddechy Lucha, Alejandra i pilotów, słysząc cykanie lasu i czując, jak mijają, jedna za drugą, opieszałe, majestatyczne, nieprawdopodobne, przepełnione zgrozą sekundy.

Do Yarinacocha wróciliśmy bardzo wcześnie. W połowie drogi musieliśmy nieoczekiwanie lądować, chroniąc się przed burzą. W maleńkiej osadzie Campów nad brzegami Urubamby spotkaliśmy amerykańskiego misjonarza, przypominającego jako żywo którąś z Faulknerowskich postaci opętanych jedną ideą, zuchwale upartych i przerażająco heroicznych. Od lat żył na tym odludziu z żoną i czeredą małych dzieci i wciąż jawi mi się w pamięci w strugach deszczu, energicznie wymachujący rękami, dyrygujący chórkiem Campów śpiewających hymny, które sam dla przykładu intonował, wydzierając się na całe gardło pod trzeszczącym od naporu ulewy i targanym przez wiatr daszkiem, który lada chwila mógł ulecieć. Dwudziestka Campów ledwo otwierała usta, sprawiając wrażenie, że nie wydają z siebie żadnych dźwięków, ale wpatrywała się w niego z ogromnym skupieniem, czujnie i z namaszczeniem, z jakim najpewniej Macziguengowie spoglądali na swych gawędziarzy.

Kiedy ponownie wystartowaliśmy, Schneilowie zapytali mnie, czy dobrze się czuję. Odpowiedziałem, że doskonale, choć jestem trochę zmęczony, bo krótko spałem. W Yarinacocha szybko przesiedliśmy się do jeepa, który zawiózł nas do Pucallpy, by tam z kolei złapać lot do Limy. W samolocie Lucho zapytał: „Coś taki ponury? Co tym razem nawaliło?” Już chciałem mu się zwierzyć, skąd ta moja mrukliwość i lekkie otępienie, już otwierałem usta, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie dam rady. Za dużo tego jak na anegdotę; zbyt to nierealne i literackie, by mogło mieć pozory prawdopodobieństwa i zbyt poważne, żeby dowcipkować, jakby chodziło o zwykły i śmieszny przypadek.

Znałem już przyczyny tabu. Znałem? Tak. Mogło tak być? Owszem, mogło. Właśnie dlatego unikali mówienia o nich, właśnie dlatego ukrywali ich tak skrzętnie przed antropologami, lingwistami, misjonarzami przez ostatnie dwadzieścia lat, dlatego nie pojawiali się w pracach współczesnych etnologów dotyczących Macziguengów. Nie chronili instytucji gawędziarza w ogóle. Jego chronili. Niewątpliwie na jego prośbę. By nie budzić ciekawości wirakoczów co do tego nadzwyczajnego przeszczepu w plemieniu. Gorliwie i od wielu lat robili tylko to, o co ich prosił, obejmując jego osobę tabu, które z czasem rozrosło się na całą instytucję i na gawędziarza w ogóle. Jeśli rzeczywiście tak było, to znaczyło, że darzyli go ogromnym szacunkiem. Jeśli tak było, dla nich był już jednym z Macziguengów.

Tego samego dnia o północy zaczęliśmy montować program w studiu. Wpadliśmy przedtem do naszych domów, by wykąpać się i przebrać i, w moim wypadku, zajrzeć do apteki w poszukiwaniu maści i lekarstw antyalergicznych przeciw ukąszeniom moskitów. Postanowiliśmy nadać programowi formę dziennika podróży, w którym będę łączyć komentarze i wspomnienia z wywiadami przeprowadzonymi w Yarinacocha i nad górną Urubambą. Jak zwykle, Moshe przeglądając materiał, co chwila warczał na mnie, że nie sfilmowałem czegoś w inny sposób albo że sfilmowałem to właśnie tak. Wtedy przypomniałem sobie, że on też jest Żydem.

– Jak ci się żyje z narodem wybranym, tutaj, w Peru?

– Jak psu z kotem, oczywiście – odpowiedział mi. – A co? Chcesz się obrzezać?

– A mógłbyś wyświadczyć mi pewną przysługę? Dałoby się sprawdzić, co się dzieje z rodziną żydowską, która wyjechała do Izraela?

– Będziemy robić „Wieżę Babel” o kibucach? – zapytał Lucho. – To od razu szykuj się do zrobienia kolejnej o uchodźcach palestyńskich. Zaraz, zaraz, a nie kończymy całej zabawy w przyszłym tygodniu?

– Rodzina Zuratasów. Ojciec, don Salomon, miał sklepik na Brenii. Przyjaźniłem się z jego synem Saulem. Wyjechali do Izraela chyba z początkiem lat sześćdziesiątych. Gdyby można było dostać ich adres w Izraelu, moja wdzięczność nie miałaby granic.

– Zobaczę, co się da zrobić – odpowiedział Moshe. – Chyba w gminie prowadzą rejestr tego typu rzeczy.

Program o Instytucie Lingwistycznym i Macziguengach wyszedł nam dłuższy niż przewidziano w ramówce. Gdy przekazaliśmy go Kontroli, przestrzegli nas, że w tę niedzielę jest sporo czasu antenowego sprzedanego, a tym samym nietykalnego, więc jeśli sami nie skrócimy naszego programu do godziny, zrobi to dyżurny realizator, przerywając bezlitośnie emisję, gdzie popadnie. Musieliśmy skracać program na gwałtu rety i z pianą na ustach, bo czas nas gonił. W tych samych dniach realizowaliśmy bowiem ostatnią „Wieżę Babel” na następną niedzielę. Uzgodniliśmy, że będzie to przegląd wszystkich dwudziestu czterech zrealizowanych dotychczas programów. Ale, jak zwykle, musieliśmy zmienić plany. Już od początku realizowania „Wieży Babel” usiłowałem namówić Doris Gibson na wywiad i przekonać, by pomogła nam w przygotowaniu materiału o sobie i swoim życiu kobiety, przedsiębiorcy, założycielki i zarazem szefowej wielu pism, ostrej przeciwniczki i ofiary dyktatur – pewnego przesławnego razu zdzieliła po pysku policjantów przybyłych do redakcji „Caretas”, by zarekwirować najnowsze wydanie pisma – i przede wszystkim kobiety, która w społeczeństwie o wiele bardziej niż obecnie przesiąkniętym męskim szowinizmem i konserwatywnymi uprzedzeniami, potrafiła utorować sobie drogę i odnieść sukces w dziedzinach zastrzeżonych wyłącznie dla mężczyzn. Doris była również jedną z najpiękniejszych kobiet w Limie, adorowaną przez milionerów i muzą sławnych malarzy i poetów. Porywcza, a tak naprawdę bardzo wstydliwa Doris odrzucała moje prośby, twierdząc, że kamera ją onieśmiela. Ale w ostatnim tygodniu naszej telewizyjnej przygody nagle zmieniła zdanie, przesyłając wiadomość, że zgadza, się na wystąpienie w programie.

Przeprowadziłem więc z nią wywiad i rozmowa ta, razem z podsumowaniem naszych poprzednich programów, zakończyła „Wieżę Babel”. Program, który wraz z Moshem, Luchem, Alejandrem oglądałem u siebie w domu, przy stole zastawionym chińskimi daniami i zimnym piwem – do końca pozostał wierny swemu przeznaczeniu, padając znowu ofiarą nieuniknionych usterek technicznych. Z tajemniczych jak zwykle przyczyn – przez niebiański sabotaż – stanowiących w naszej stacji telewizyjnej chleb powszedni, w chwili emisji pojawiła się ni stąd, ni zowąd muzyka jazzowa i pozostała jako dźwięczne tło dla opowiadanych przez Doris anegdot o dyktaturze generała Odrii, policyjnych rekwizycjach „Caretas” czy malarstwie Servula Gutierreza.