„Jasne, że wiem”, powiedział chłopczyk-acziote. „Przyszedłem po ciebie, bo znam takie miejsce, gdzie będziesz mogła być szczęśliwa. Wystarczy stanąć na tej ziemi i wykąpać się w jej rzekach, a wszystko, co człowiek ma krzywe, natychmiast się prostuje. I wszystkie utracone członki mu odrastają. Zaprowadzę cię tam. Przestaniesz kuleć. Będziesz szczęśliwa, Inaenko. Chodź, idź za mną”.
Z takim przekonaniem mówił, że Inaenka, oczarowana chłopcem o dziwnym kolorze, który nie bał się jej i przyrzekał to, czego najbardziej pragnęła – normalne nogi – poszła za nim.
Odbyli nie kończącą się podróż. Niejeden las przeszli, niejedną rzekę i jezioro przepłynęli, niejeden przełom pokonali; na niejedną górę weszli i z góry zeszli, by przejść przez kolejne lasy. Wiele razy zmoczył ich deszcz. Piorun błyskał nad ich głowami, a burza ogłuszała swoim grzmotem. Jeszcze tylko przejść musieli dymiące bagnisko z gwiżdżącymi motylami i dotarli. Byli w Oskiaje. Tu łączą się wszystkie rzeki z tego świata i z innych; Meshiareni spływa tam z nieba pełnego gwiazd i Kamabiria, której wody niosą dusze zmarłych ku najgłębszym światom, też tamtędy przepływa. I były tam najprzeróżniejsze, wszelkiej postaci i wielkości, potwory, przywołujące Inaenkę swymi trąbami i szponami. „Chodź, chodź, jesteś jedną z nas”, mruczące.
„Po co mnie tutaj przyprowadziłeś?” – wyszeptała Inaenka, niespokojna, zła, wyczuwszy wreszcie podstęp. „Stąpnęłam na tej ziemi, a moje nogi nadal są krzywe”.
„Przyprowadziłem cię tutaj za radą Potsotiki, rośliny acziote”, wyjawił jej syn. „Żebyś przestała niszczyć wędrujący lud. Słońce nie może upaść z twojej winy”.
„Dobrze więc”, powiedziała Inaenka, pogodzona ze swym losem. „Uratowałeś ich, być może. Ale ciebie prześladować będę dniem i nocą. Dniem i nocą, dopóki nie skropię cię ogniem mojej wody. Pęcherzami cię pokryję. Będę się przyglądać, jak wierzgasz nogami i złazi ci skóra. I z twoich cierpień będę się śmiać. Nie będziesz mógł uwolnić się ode mnie”.
Ale uwolnił się. Co prawda, żeby uciec od Inaenki, jego dusza musiała zrezygnować ze swej ludzkiej powłoki. Opuściła ją i błądząc, błądząc w poszukiwaniu schronienia, wcieliła się w tego białonogiego, czarnego ptaszka. I teraz jest ptaszkiem moritoni. Teraz żyje nad rzeką, a śpi na łąkach, opatulony trawą. Dzięki niemu i Potsotiki wędrujący ludzie zostali uratowani od choroby, która zdziera skórę, pali i zabija natychmiast. Dlatego malujemy ciała farbą z acziote, zdaje się. Bo w Potsotiki szukamy ochrony. Napotkawszy śpiącego w trawie moritoni, nikt go nie depcze; omija go raczej. Kiedy jakiś moritoni wpada w pułapkę z rozwidlonych i nasączonych żywicą gałęzi rozmieszczanych przy wodopojach, myśliwy odlepia go, chucha nań, by przestał drżeć z przerażenia i z zimna, a kobiety tulą go między piersiami, póki nie nabierze sił do lotu. To bierze się z tego, pewnie.
Nic nie dzieje się ot, tak sobie tylko, mawiał Tasurinczi seripigari znad Kompiroshiato. Wszystko ma swoje wytłumaczenie, wszystko jest przyczyną i skutkiem czegoś. Być może. Więcej jest bożków i diabląt niż kropel wody w największym jeziorze i w rzece największej, mawiał. Są wszędzie i pośród wszystkiego. Potomstwo Kientibakoriego, żeby wprowadzać w świecie bałagan, i synowie Tasurincziego, żeby porządek świata zachować. Kto zna przyczyny i skutki, ten mądrość posiada, być może. Ja jeszcze do niej nie doszedłem, mawiał, choć wiem coś niecoś i potrafię robić rzeczy, których reszta nie potrafi. A jakie, Tasurinczi? Latać, rozmawiać z duszą zmarłego, odwiedzać światy z dołu i z góry, wchodzić w ciała żywych, przepowiadać przyszłość i rozumieć język niektórych zwierząt. To dużo. Ale wielu innych rzeczy nie potrafię.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Prawda, odgadł to: gdybym nie był gawędziarzem, chciałbym być seripigarim. Mądrze kierować zamroczeniami, żeby zawsze były dobre. Pewnego razu, tam, nad rzeką tapira, Kimariato, miałem złe zamroczenie i przeżyłem w nim historię, której wolałbym nie rozpamiętywać. Ale, mimo wszystko, wciąż ją pamiętam.
Oto ta historia.
To było później, nad rzeką tapira.
Byłem człowiekiem. Miałem rodzinę. Spałem. I obudziłem się nagle. Ledwo otworzyłem oczy, zrozumiałem, aj, Tasurinczi! A więc przeistoczyłem się w owada. W karalucha macza-kuj, być może. Tasurinczim-gregorem byłem. Leżałem na plecach. Świat wtedy stał się pewnie większy. Docierało do mnie wszystko. Te włochate nogi w pierścienie, to były moje nogi. Te skrzydła w kolorze gliny, przezroczyste, trzeszczące przy każdym moim ruchu, sprawiające mi ból, przedtem były pewnie moimi ramionami. Otaczający mnie odór – moim zapachem? Widziałem ten świat zupełnie inaczej: dół jego i jego górę, przód jego i tył widziałem jednocześnie. Bo teraz, będąc owadem, miałem wiele oczu. Co ci się takiego stało, Tasurinczi-gregorze? Zły czarodziej, zjadłszy kosmyk twoich włosów, odmienił cię? Diablę kamagarini, wchodząc w ciebie przez oko twoich pośladków, tak cię przeistoczyło? Poczułem wielki wstyd, rozpoznając się. Co powie moja rodzina? Boja miałem rodzinę jak inni wędrujący ludzie, zdaje się. Co pomyślą, ujrzawszy mnie przemienionego w takie paskudztwo? Takiego karalucha maczakuj rozdeptać tylko, nic więcej. A bo to można go zjeść? A może z dolegliwości jakiejś leczy? Pewnie nawet maczikanari do swych brudnych mikstur go nie używa.
Ale moi krewni nic nie mówili. Jakby nigdy nic, przychodzili i wychodzili z chaty, odpływali i przypływali rzeką, jakby nie dostrzegali nieszczęścia, jakie mnie dotknęło. Pewnie ich też wstyd ogarniał. Mówiąc: „Ale go odmieniono!” I dlatego chyba nawet nie wymawiali mego imienia. Kto wie. A tymczasem ja widziałem wszystko. Świat wydawał się równie zadowolony jak przedtem. Widziałem dzieci, jak unosiły kamienie z mrowisk i wyjadały ze smakiem mrówki o słodkiej skorupce, walcząc o nie, wyrywając je sobie. Mężczyzn udających się na poletka manioku, by oczyścić je z traw lub malujących się acziote i huito przed ruszeniem na łowy. Kobiety, które kroiły maniok, przeżuwały go, wypluwały i zostawiały w tykwach na masato lub rozplątywały bawełnę, żeby tkać cushmy. O zmierzchu starzy przygotowywali ogień. Widziałem, jak rozcinali lianę na dwie części, wydziobywali dziurkę przy końcówce mniejszego kawałka, stawiali na ziemi przytrzymując stopami, opierali drugi kawałek liany o dziurkę i kręcili nim, kręcili cierpliwie, póki nie zaczynał wydobywać się wątły dym. Widziałem, jak w liść banana zbierali popiół, owijali bawełną i potrząsali, dopóki nie buchał ogniem. Wówczas rozpalali ogniska i wokół nich spały rodziny. Mężczyźni i kobiety wchodzili i wychodzili, żyjąc swoim życiem, zadowoleni, być może. Słowem nie wspominając o mojej przemianie, nie okazując ani gniewu, ani zdziwienia. Pytał ktoś o gawędziarza? Nikt. Czy ktoś zaniósł torbę manioku i torbę kukurydzy seripigariemu, mówiąc „Zamień go znowu w wędrującego człowieka”? Nikt. Wielu się tu krzątało. Unikając spojrzenia w stronę kąta, gdzie leżałem. Tasurinczi-gregorze, och, biedaku! Wściekle więc poruszałem skrzydłami i nogami. Usiłując się odwrócić, walcząc o to, żeby wstać, aj, aj!
Jak poprosić o pomoc, nie mogąc słowa powiedzieć? Nie wiedziałem. To pewnie była moja największa męka, być może. Wiedząc, że nikt nie przyjdzie, żeby mnie postawić na nogi, musiałem chyba bardzo cierpieć. Nigdy już nie będę chodzić? Przypominały mi się żółwie. Kiedy chodziłem je łapać na łachę, gdzie wychodzą z wody, by zagrzebać w piasku swoje jaja. Jak przewracałem je na grzbiet, chwytając za skorupę. A teraz ja tak wyglądałem jak one, machając nogami, machając w powietrzu, nie mogąc wstać. Byłem karaluchem maczakuj i czułem się żółwiem. Tak jak one pewnie chciałem pić, jeść, a później miała odejść moja dusza. Dusza karalucha maczakuj wraca? Być może mogłaby wrócić.