Выбрать главу

Nagle zdałem sobie sprawę. Zamknęli mnie. Który z nich? Którzy? Moja rodzina, nie kto inny, tylko oni. Zamknęli chatę, zatkali wszystkie szpary, przez które mógłbym uciec. Trzymali mnie jak dziewczyny, gdy pojawia im się pierwsza krew. Ale kto przyjdzie umyć Tasurincziego-gregora, by wynieść go później do życia, już nieskażonego, już czystego? Nikt nie przyjdzie, raczej. Dlaczego tak ze mną postąpili? Ze wstydu pewnie. Żeby nikt z przybyłych w gości mnie nie zobaczył i nie poczuł obrzydzenia na mój widok, i nie zaczął się z nich wyśmiewać. Czy to moja rodzina wyrwała mi kosmyk włosów i zaniosła go do maczikanariego, żeby ten przemienił mnie w Tasurincziego-gregora? Nie, to raczej diablę jakieś albo może sam Kientibakori. Czymś zawinić pewnie musiałem, jeśli nie tylko tak okrutna kara mnie dotknęła, ale i zamknięto mnie jeszcze jak wroga. Dlaczego nie sprowadzili raczej seripigariego, by przywrócił mi moją postać? Może nawet i poszli do seripigariego, być może mnie zamknęli, żebym sobie krzywdy jakiejś nie zrobił, opuszczając dom?

Ta nadzieja pomagała mi. Nie poddawaj się, Tasurinczi-gregorze, jeszcze się nie poddawaj, to promyczek słońca pośród burzy był. A tymczasem nadal próbowałem się przewrócić. Nogi mnie bolały od machania nimi w jedną stronę i w drugą i skrzydełka od ustawicznego wysiłku trzeszczały mi, jakby zaraz miały pęknąć. Ile to już czasu mogło minąć, kto wie. Ale nagle udało mi się. Z całych sił Tasurinczi-gregorze! Może jeden ruch był energiczniejszy, może jedną z nóg udało mi się wyciągnąć jak mogłem najdalej. Nie wiem. Ale moje ciało się skurczyło, przewróciło na bok, odwróciło i wtedy to coś poczułem pod sobą, twarde. Mocne, nieruchome. To był grunt. Zamknąłem oczy, pijany. Ale radość z tego, że stanąłem na nogi, od razu zniknęła. A ten silny ból w plecach? Jakby mnie poparzono. Gwałtownie się przekręcając, rozbiłem sobie skrzydło w drzazgi, albo przedtem, gdy jeszcze się mocowałem. Zwisało teraz rozdarte na pół, wlokąc się za mną. To było moje skrzydło, być może. Zacząłem również czuć głód. Bałem się. Świat stał się nieznany. Niebezpieczny, być może. W każdej chwili mogli mnie zgnieść. Rozgnieść. Mogli mnie zjeść. Och, Tasurinczi-gregorze! Jaszczurki! Trzęsąc się, trzęsąc. A może nie widziałeś, jak pożerały karaluchy, żuki, każdego złowionego owada? Złamane skrzydło bolało mnie coraz bardziej i bardziej, utrudniając mi jakikolwiek ruch. I ciągle ten dokuczliwy, szarpiący trzewia głód. Spróbowałem przełknąć wystające ze ściany suche źdźbło, ale nie dało się rozgryźć, tylko usta mi podrapało, więc je wyplułem. Zacząłem grzebać to tu, to tam w wilgotnej ziemi, dogrzebując się wreszcie do siedliska larw. Malusieńkie, wiły się, szukając ucieczki. To były larwy poco, czerwia toczącego drewno. Połykałem je powoli, zamykając oczy, szczęśliwy. Czując, jak w moje ciało powracają kawałki duszy, które już odchodziły. Tak, szczęśliwy.

Przełykałem ostatnie larwy, kiedy nieznany, obcy odór spłoszył mnie, nastroszył, niemal poderwał do lotu. Czułem w pobliżu obcy dech. Jego żar bił prosto w moje nozdrza. Cuchnął, zapowiadał niebezpieczeństwo, być może. Jaszczurka! A więc pojawiła się. Jej łeb był tam, łeb trójkątny, między dwiema spróchniałymi ściankami. Tam jej kaprawe ślepia, wpatrzone we mnie. Z głodu błyszczące. Mimo bólu biłem skrzydłami, nie mogąc się unieść, próbując, próbując. Podskoczyłem parę razy niezdarnie, chyba. Tracąc równowagę, kulejąc. Ból pogłębiał się. Już, już się szykowała. Wijąc się jak wąż, przechylając się na bok, przecisnęła swoje ciało między ściankami i weszła. A więc już tu się znalazła! Jaszczurka! Podchodziła do mnie powolutku, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ale wydawała się ogromna! Na swych dwóch nóżkach biegła ku mnie szybko, szybko. Ujrzałem, jak otwiera paszczę. Ujrzałem dwa rządki białych, zakrzywionych zębów i jej oddech zamroczył mnie. Poczułem kłapnięcie, poczułem, jak odgryza mi zranione skrzydło. Byłem tak przerażony, że przestałem czuć ból. Coraz bardziej byłem zamroczony, jakbym zasypiał. I widziałem jej zieloną, pomarszczoną skórę, poruszające się w trakcie przełykania podgardle i przymknięte ślepia, kiedy pożerała kawałek mnie. Pewnie poddałem się swemu losowi. Raczej. Ze smutkiem, chyba. Czekając, aż zje mnie do końca. Później, już zjedzony, mogłem zobaczyć z jej wnętrza, z jej duszy, poprzez jej wyłupiaste oczy, jakie zielone jest wszystko i jak wraca moja rodzina.

Wchodzili do chaty równie podejrzliwie jak przedtem. Już go nie ma! Gdzie się więc podział? – pytając. Podchodzili do kąta karalucha maczakuj, rozglądając się, szukając. Pusto! Oddychali z ulgą, jakby wybawiono ich z niebezpieczeństwa. Uśmiechali się, zadowoleni. „Chyba już pozbyliśmy się tego ogromnego wstydu”, myśleli. Już niczego nie będą musieli ukrywać przed gośćmi. Będą już chyba mogli normalnie i zwyczajnie żyć.

Tak skończyła się historia Tasurincziego-gregora znad Kimariato, rzeki tapira.

Zapytałem Tasurincziego seripigariego, o znaczenie tego, co przeżyłem w złym zamroczeniu. Zastanawiał się przez chwilę i wykonał ręką ruch, jakby usuwając kogoś niewidzialnego. „Tak, to było złe zamroczenie”, przyznał w końcu, wciąż zamyślony. „Tasurinczi-gregor! Co za dziwny stwór! To nic dobrego. Przemiana w karalucha maczakuj musi być chyba dziełem kamagariniego. Nie jestem w stanie powiedzieć ci tego z całą pewnością. Musiałbym wznieść się przez pal w suficie i zapytać o to saankarite w świecie chmur. On mógłby wiedzieć, być może. Najlepiej będzie, jak o tym zapomnisz. Co wspominane, żyje i może ponownie się zdarzyć”. Ale nie potrafiłem zapomnieć i wciąż to opowiadam.

Nie zawsze byłem taki, jakim mnie widzicie. Nie mówię o mojej twarzy. Tę plamę w kolorze zsiniałej kukurydzy miałem zawsze. Nie śmiejcie się, przecież mówię prawdę. Urodziłem się z nią. Naprawdę nie ma powodu do śmiechu. Wiem, że i tak mi nie wierzycie. Wiem, co sobie myślicie. „Gdybyś się taki urodził, Tasurinczi, twoje matki rzuciłyby cię do rzeki, przecież. Jeśli tu jesteś, jeśli wędrujesz, urodziłeś się czysty. Dopiero później ktoś albo coś uczynił cię takim, jaki dziś jesteś”. Tak sobie myślicie? Sami widzicie, odgadłem, nie będąc wróżbitą, bez dymu, bez zamroczenia.

Wielokrotnie pytałem o to seripigariego: „Jak się ma taką twarz jak moja – co to może znaczyć?” Żaden saankarite nie potrafił tego wyjaśnić, zdaje się. Dlaczego Tasurinczi nadmuchał mnie właśnie takiego? Spokojnie, spokojnie, nie złośćcie się. Co krzyczycie? Dobrze, to nie był Tasurinczi. To może Kientibakori? Też nie? Dobrze. To nie był również Kientibakori. Czy seripigari nie twierdzi, że wszystko ma swoją przyczynę? Jeszcze nie trafiłem na odpowiedź, skąd się wzięła moja twarz. To znaczy, że niektóre rzeczy nie mają pewnie swej przyczyny. Po prostu się zdarzają. Nie zgadzacie się z tym, wiem, wiem. Wystarczy, że spojrzę wam w oczy, żeby to zgadnąć. Tak, to prawda, nieznajomość przyczyny nie oznacza, że ona nie istnieje.

Przedtem tą plamą bardzo się przejmowałem. Nikomu o tym nie mówiłem. Sobie tylko, moim duszom. Chowałem to w sobie i sekret ten mnie zżerał. Tak powolutku mnie zżerał, od środka. Smutny żyłem, chyba. Teraz mnie to już nie obchodzi. Tak przynajmniej sądzę. Dzięki wam tak pewnie jest. Tak się pewnie stało, być może. Bo zdałem sobie sprawę, że tych, których odwiedzałem, żeby im pogawędzić, też to nie obchodziło. Po raz pierwszy zapytałem o to, wiele już księżyców temu, rodzinę, z którą żyłem nad rzeką Koshireni. „Możecie na mnie patrzeć? Czy mój wygląd was obchodzi? Czy to dla was ważne?” „To, co człowiek robi i czego człowiek nie robi, jest ważne”, wytłumaczył mi Tasurinczi, najstarszy w rodzinie. Mówił: „Ważne, czy wędruje zgodnie ze swym przeznaczeniem. Czy myśliwy nie dotyka tego, co upolował, a rybak tego, co złowił. Szacunek dla zakazów, znaczy. Ważne jest, czy potrafią wędrować, żeby słońce nie upadło. Żeby ład świata był zachowany. Żeby ciemności nie wróciły i zło. To jest ważne. Plamy na twarzy nie, być może”. Oto jest mądrość, mówią.