Выбрать главу

Chciałem wam raczej powiedzieć, że nie byłem przedtem tym, kim jestem teraz. Zanim zostałem gawędziarzem, byłem tym, kim teraz wy jesteście, czyli słuchaczami. Tym byłem: słuchaczem. Stało się to niechcący. Powolutku, pomalutku to się stało. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem odkrywać swoje przeznaczenie. Powoli, spokojnie. Po kawałku objawiało mi się. Nie z sokiem tytoniu ani z wywarem z ayahuaski. Ani z pomocą seripigariego. Sam do tego doszedłem.

Chodziłem to tu, to tam, szukając wędrujących ludzi. Jesteś tam? Ehej, tutaj jestem. Zachodziłem do ich domów i pomagałem im czyścić z chwastów poletka manioku i zakładać pułapki. Co się dowiedziałem, że nad tą rzeką, przy tym wąwozie pojawiła się rodzina wędrujących ludzi, natychmiast szedłem do nich w odwiedziny. Nawet jeśli musiałem odbyć bardzo długą wędrówkę i pokonać Wielki Przełom, szedłem. I docierałem w końcu. I spotykałem ich tam. Przyszedłeś? Ehej, przyszedłem! Niektórzy mnie znali, inni zaczęli mnie poznawać. Wpuszczali mnie do siebie, jeść dawali, pić dawali. Posłania z maty użyczali. Przez wiele księżyców przebywałem z nimi. Czułem się członkiem rodziny. „A po co przywędrowałeś aż tutaj?” – pytali mnie. „Nauczyć się, jak przygotowuje się tytoń do wciągania przez dziurki od nosa”, odpowiadałem im. „I nauczyć się, jak skleja się dziegciem kosteczki ze skrzydła indyczki kanari, by wciągać tytoń”, mówiłem im. Pozwalali mi słuchać wszystkiego, o czym mówili, uczyć się tego, kim są. Bo chciałem poznać ich życie. Z ich ust usłyszeć o ich życiu. Jacy są, co robią, skąd przychodzą, jak się rodzą, jak odchodzą, jak wracają. Wędrujący ludzie. „Dobrze”, mówili mi. „Wędrujmy więc”.

Słuchałem ich jak zaczarowany. Pamiętałem wszystko, co mówili. O tym świecie i o innych. O tym, co było przedtem i potem. Wyjaśnienia i przyczyny pamiętałem. Z początku seripigariowie nie mieli do mnie zaufania. Ale później już tak. Też pozwalali mi słuchać. Historii Tasurincziego. Niegodzi-wości Kientibakoriego. O sekretach deszczu, pioruna, tęczy, kolorów i rysunków malowanych przez mężczyzn przed wyjściem na polowanie. Każde słowo zapamiętywałem. Czasami opowiadałem odwiedzanej przeze mnie rodzime o tym, co widziałem i czego się nauczyłem. Nie wszyscy wszystko wiedzieli, a nawet jeśli wiedzieli, to chętnie jeszcze raz słuchali. Tak jak i ja. Gdy po raz pierwszy usłyszałem historię Morenancziitego, pana pioruna, bardzo mi się spodobała. Wszystkich o nią pytałem. I na moją prośbę opowiadali mi ją raz jeszcze i wiele razy. Czy pan pioruna ma łuk? Tak, ma łuk. Ale zamiast strzał pioruny z niego wypuszcza. Przebywa w otoczeniu jaguarów? Tak. I w otoczeniu pum, ponoć. I nie będąc wirakoczą ma brodę? Ma brodę. Powtarzałem więc historię Morenancziitego wszędzie, gdzie docierałem. Słuchali mnie i chyba ich to cieszyło, być może. „Opowiedz to nam od nowa”, mówiąc. „Opowiedz, opowiedz”. Powoli, nie wiedząc, co się też dzieje, zacząłem robić to, co teraz robię.

Pewnego dnia, przybywszy do jednej z rodzin, usłyszałem za plecami: „Gawędziarz nadchodzi. Pójdźmy go wysłuchać”. Doszło to do moich uszu. Byłem zaskoczony. „Mówicie o mnie?” – zapytałem ich. Wszyscy zaczęli poruszać głowami. „Aha, aha, o tobie mówimy”, przytakując. Ja byłem więc gawędziarzem. Zdziwienie moje nie miało granic. Stanąłem jak wryty. Moje serce przypominało bęben. Waliło mi w piersi: bum, bum. Znalazłem swoje przeznaczenie? Może. Tak wtedy mogło być. W małym wąwozie nad rzeką Timpshia, gdzie byli Macziguengowie, to się zdarzyło. Już nie ma tam żadnego Macziguengi. Ale zawsze, gdy przechodzę w pobliżu tego wąwozu, moje serce znowu zaczyna tańczyć. „Tu urodziłem się po raz drugi”, myśląc. „Tutaj wróciłem, wcale nie odchodząc”, mówiąc. Tak zacząłem być tym, kim jestem. To była najlepsza rzecz, jaka mnie spotkała, być może. Nigdy nie przydarzy mi się nic lepszego, sądzę. Od tamtego czasu gawędzę. Wędrując. I będę gawędzić, dopóki nie odejdę, chyba. Bo jestem gawędziarzem. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem. Czy taka twarz jak moja jest złem? Czy urodzić się z większą lub mniejszą niż normalnie liczbą palców jest złem? Nieszczęściem – wyglądać jak potwór, nie będąc potworem? Może jest to i nieszczęście, i zło zarazem. Być może. Wyglądać, nie będąc nim, jak jeden z tych pokrzywionych, wzdętych, garbatych, owrzodziałych, uzbrojonych w kły i szpony, których wydmuchał Kientibakori w dniu stworzenia, tam, w Wielkim Przełomie. Wyglądać jak demon albo diablę, będąc tylko człowiekiem nadmuchanym przez Tasurincziego, to pewnie jest i zło, i nieszczęście. Tak wobec tego być musi.

Kiedy zaczynałem wędrować, słyszałem, że jakaś kobieta utopiła w rzece dopiero co narodzoną córeczkę, bo brakowało jej nóżki albo nosa, bo miała plamy albo dlatego, że urodziło się dwoje dzieci zamiast jednego. Nie rozumiałem, chyba. „Dlaczego to robisz? Dlaczego je zabiłaś?” „Bo było niedoskonałe. Musiało odejść”. Nie rozumiałem. „Tasurinczi nadmuchał tylko kobiety i mężczyzn doskonałych”, tłumaczyły mi. „A potwory nadmuchał Kientibakori”. Nigdy tego pewnie dobrze nie zrozumiem, chyba. Będąc takim, jaki jestem, mając taką twarz, a nie inną, trudno mi będzie zrozumieć. Kiedy słyszę: „Rzuciłam ją do rzeki, bo urodziła się diablicą, zabiłam go, bo urodził się demonem”, ciągle nie rozumiem. Z czego się śmiejecie?

Jeśli niedoskonali są nieczystymi dziećmi Kientibakoriego, to dlaczego żyją ludzie, którzy kuleją, są ślepi, mają ręce znieruchomiałe albo skórę splamioną? Jak to jest, że są, że wędrują? Dlaczego nikt ich nie zabił? Dlaczego mnie nie zabijają mimo takiej twarzy? Pytałem ich. Ale oni też się śmiali. „Jak mogą być dziećmi Kientibakoriego, jak mogą być diabłami czy potworami! Czy urodzili się takimi, jakimi są teraz? Są czyści; urodzili się doskonali. Dopiero później stali się tacy. Albo z własnej winy, albo z winy jakiegoś kamagariniego czy innego diabła Kientibakoriego. Kto tam wie, dlaczego ich odmienili. Tylko na zewnątrz wyglądają jak potwory, bo wewnątrz ciągle są czyści”.

Choć i tak w to nie uwierzycie, to nie diablęta Kientibakoriego mnie przemieniły. Urodziłem się potworem. Moja matka nie rzuciła mnie do rzeki, pozwoliła mi żyć. To, co przedtem wydawało mi się okrucieństwem, teraz wydaje mi się szczęściem. Zawsze, gdy mam odwiedzić nie znaną mi jeszcze rodzinę, wydaje mi się, że się przestraszą i: „To jest potwór, to jest diablę”, zaczną krzyczeć, ujrzawszy mnie. Znowu się śmiejecie. Wszyscy się tak śmieją, kiedy zadaję im pytanie: „Jestem może diabłem? Czy taka twarz właśnie to oznacza?” „Nie, nie, nie jesteś. Potworem też nie jesteś. Jesteś Tasurinczim, jesteś gawędziarzem”. W ten sposób czuję się spokojny. Radosny, być może.

Dusze dzieci topionych przez matki w rzekach i jeziorach schodzą na dno Wielkiego Przełomu. Tak mówią. W dół, głęboko. Do samej głębi wirów i kaskad brudnej wody, do grot pełnych krabów. Tam pewnie przebywają, pośród olbrzymich skał, ogłuchłe od hurgotu, cierpiące. Tam pewnie spotykają się dusze tych dzieci z potworami nadmuchanymi przez Kientibakoriego, kiedy walczył z Tasurinczim. Taki był początek, ponoć. Przedtem świat, po którym wędrujemy, był widać pusty. Czy ten, który tonie w Wielkim Przełomie, wraca? Zanurza się, zalewany jest hukiem wód, wir chwyta jego duszę i obracając nią, kręcąc i kręcąc, porywa w dół. Aż na samo ciemne, muliste dno porywa ją pewnie, gdzie żyją potwory. A tam siada między duszami innych utopionych dzieci. Słyszeć będzie diabły i potwory rozpaczające na wspomnienie owego dnia, kiedy Tasurinczi zaczął dmuchać. Owego dnia, w którym pojawiło się tylu Macziguengów. Oto historia stworzenia.