Выбрать главу

Oto walka pomiędzy Tasurinczim a Kientibakorim. To było przedtem.

Tam to się zdarzyło, w Wielkim Przełomie. Tam zaczął się początek. Tasurinczi spłynął z Inkite rzeką Meshiareni z pewnym pomysłem w głowie. Wciągnie w piersi powietrze i zacznie dmuchać. Zaczną pojawiać się dobre ziemie, rzeki pełne ryb, lasy zasobne, tyle zwierząt do jedzenia. Słońce tkwiło na niebie, ogrzewając świat. Zadowolone, patrząc na wszystko, co się pojawiało. Kientibakoriego ogarnęła złość wielka. Rzygnął plugastwem wszelkim, widząc, co się tam na górze dzieje. Tasurinczi dmuchał i również Macziguengowie zaczęli się pojawiać. Wówczas Kientibakori opuścił Gamaironi, świat mrocznych wód i chmur i popłynął ku górze rzeką kupy i szczyn. Trzęsąc się ze złości, buchając wściekłością. „Ja to lepiej zrobię!” – wrzeszcząc. Ledwie dotarł do Wielkiego Przełomu, od razu zaczął dmuchać. Ale z jego dmuchnięć nie wychodzili wcale Macziguengowie. Zgniłe ziemie, na których nic nie rosło, raczej; bagniste jeziora, gdzie tylko wampiry mogły wytrzymać cuchnące strasznie powietrze. Węże wychodziły. Żmije, jaszczurki, myszy, komary i nietoperze. Mrówki, sępy. Wszystkie rośliny wywołujące gorączkę wychodziły, te które parzą skórę i których się jeść nie daje. I tylko to. Kientibakori dmuchał i dmuchał i zamiast Macziguengów pojawiali się kamagarini, diabełki o krzywych, cieniutkich nogach z ostrogami. Diablice się pojawiały z oślimi twarzami, karmiące się ziemią i mchem. I czworonożne kurduple, kosmate i krwiożercze. Kientibakori nie posiadał się z wściekłości. Tyle było tej wściekłości, że wszystkie istoty, które nadmuchiwał, wychodziły, jak choroby i szkodniki, coraz bardziej nieczyste i nikczemne. Kiedy przestali dmuchać i wrócili, Tasurinczi do Inkite a Kientibakori do Gamaironi, ten świat był już tym, czym jest teraz.

Tak zaczęło się potem, ponoć.

Tak zaczęliśmy wędrować. W Wielkim Przełomie. Od tamtej więc pory wciąż wędrujemy. Znosząc zło, doświadczając okrucieństw diabłów i diabląt Kientibakoriego. Wielki Przełom był zakazany, przedtem. Tylko zmarli tam powracali, dusze, które odchodziły i nie wracały. Teraz wielu tam idzie: wirakocze i punarunowie tam idą. Macziguengowie również. Lękliwie, z szacunkiem iść muszą. Myśląc pewnie: „Ten straszliwy hałas to tylko woda uderzająca o skały? To tylko rzeka ściśnięta kamiennymi ścianami?” Chyba nie. To również hałas dobiegający z dołu. Płacz i lament utopionych dzieci, pewnie. Dobiega z leżących na dnie jaskiń. W księżycowe noce go słychać. Jęczą pewnie, smutne. Potwory Kientibakoriego muszą je męczyć, chyba. Zadając cierpienia, każą im płacić za to, że się tam znalazły. Nie uważają ich za istoty nieczyste, ale za Macziguengów, być może.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Pewien seripigari powiedział mi: „Urodzić się z taką twarzą jak twoja nie jest wcale najgorszym złem: bo najgorszym jest nie znać swojej powinności”. To znaczy nie dopasować się do swego przeznaczenia? Tak ze mną było, zanim zostałem tym, kim jestem teraz. Byłem tylko powłoką, skorupą, ciałem, z którego dusza uleciała przez czubek głowy. Również dla rodziny i dla ludu złem najgorszym będzie nie znać swojej powinności. Rodziną potworem, ludem potworem będą ci, którym brakuje rąk, nóg lub mają ich za dużo. My wciąż wędrujemy, słońce jest w górze. Taka widać jest nasza powinność. Spełniamy ją, chyba. Dlaczego potrafimy przeżyć tyle zła zadawanego przez diabły i diablęta? Właśnie dlatego. I dlatego pewnie jesteśmy tutaj, ja gawędząc, a wy słuchając. Kto wie.

Wędrujący lud jest teraz moim ludem. Przedtem wędrowałem z innym ludem i myślałem, że to mój lud. Nie narodziłem się jeszcze. Naprawdę się narodziłem, kiedy zacząłem wędrować jako Macziguenga. Tamten lud pozostał gdzieś tam, z tyłu. Miał również swoją historię. Był to mały lud i żył bardzo daleko stąd, w miejscu, które kiedyś należało do niego, ale nagle już nie do niego, ale do kogoś innego należało. Bo zostało zajęte przez silnych i podstępnych wirakoczów. Jak w czasie wykrwawiania drzew? Właśnie tak. Mimo obecności wrogów w ich lasach, oni nadal poświęcali się polowaniu na tapira, uprawie manioku, przygotowywaniu masato, tańczeniu i śpiewaniu. Duch potężny ich wydmuchał. Nie miał ani twarzy, ani ciała. To był Tasurinczi-Jahwe. Chronił ich, chyba. Nauczył ich, co powinni robić i zakazów też ich nauczył. Znali więc swoją powinność. Życie musiało upływać im w spokoju. Zadowoleni i bez złości pewnie musieli żyć.

Aż dnia któregoś, w zagubionym, małym wąwozie dziecko się urodziło. Było inne. Serigorompi? Tak, być może. Zaczął mówić: „Jestem tchnieniem Tasurincziego, jestem synem Tasurincziego, jestem Tasurinczim. Jestem i jednym, i drugim, i trzecim naraz”. Tak mówił. I że zszedł z Inkite na ten świat, wysłany przez swego ojca, który był nim samym, żeby zmienić zwyczaje, bo ludzie znikczemnieli i nie potrafili już wędrować. Słuchali go pewnie zaskoczeni. „To chyba gawędziarz”, mówiąc. „Bajki nam pewnie opowiada”, mówiąc. On wędrował z jednego miejsca do drugiego, jak ja. I opowiadał, i gawędził wszędzie. Wikłał różne rzeczy i rozwikływał, dając rady. Posiadał inną mądrość, chyba. Chciał wprowadzić nowe zwyczaje, bo według niego te, które panowały, były nieczyste. Były złem. Sprowadzały nieszczęście. I wszystkim powtarzał: „Jestem Ta-surinczi”. I widać go słuchano, i szanowano go chyba. I tylko jego, nikogo więcej poza nim. Inni nie byli bogami, tylko diabłami i diablętami nadmuchanymi przez Kientibakoriego.

Miał dar przekonywania, mówią. Był seripigarim obdarzonym wieloma mocami. Posiadał też swoją magię. A może był złym szamanem – maczikanarim? A może dobrym – seripigarim? Któż to wie. Potrafił trochę manioku i parę bystrzyków przemienić w wielką ilość manioku i ryb, żeby wszyscy mogli się najeść. Jednorękim przywracał brakujące ramię, ślepym wzrok, a nawet oddawał ciałom dusze, które odeszły. Na niektórych wywarło to takie wrażenie, że poszli za nim i zaczęli mu być we wszystkim posłuszni. Zapominali o swych dotychczasowych obyczajach, nie przestrzegali odwiecznych zakazów. Pewnie stawali się innymi ludźmi, kto wie.

Seripigariowie zaniepokoili się tym bardzo. Ruszyli w podróż i spotkali się u najstarszego z nich. Siadłszy w kręgu na matach, wypili masato. Mówiąc: „Ludowi naszemu grozi zagłada”. Jak chmura się rozpierzchnie, być może. W końcu wiatrem tylko zostanie. „Co nas będzie od innych odróżniać?” -pytali zatrwożeni. Będą jak Mashkowie? Przeistoczą się w Ashaninków albo w Yaminahuów. Nikt nie będzie wiedział, kto jest kim, ani oni sami, ani tamci. „Czyż nie jesteśmy tym, czym nam się zdaje, paskami, które na sobie malujemy, naszym własnym sposobem zakładania pułapek?” – rozmyślali. Jeśli, dając posłuch temu gawędziarzowi, wszystko zaczną robić inaczej, na opak, to słońce nie upadnie? Co będzie ich trzymało razem, jeśli nic nie będzie ich odróżniać od innych? Nic i nikt. Wszystko zamęt ogarnie? I wówczas, za zmącenie jasności świata, seripigariowie skazali go. „To szalbierz”, mówiąc. „Oszust i kłamca; to maczikanari jest najpewniej”.

Możni wirakocze też byli zaniepokojeni. Wszędzie panował bałagan, ludzie byli jacyś rozgorączkowani i pełni rozterek, a wszystko przez gadanie tego gawędziarza. „Prawda to czy kłamstwo? Mamy go usłuchać?” I rozmyślali nad tym, co im opowiadał. I wtedy ci, co rządzili, sądząc, że w ten sposób uwolnią się od niego, zabili go. Zgodnie ze swoimi zwyczajami, jak wtedy, gdy ktoś popełniał jakąś niegodziwość, kradł lub łamał zakazy, wirakocze wychłostali go i nałożyli mu koronę z cierni czambiry. Później, tak jak się robi z rzecznymi paiczami, żeby woda z nich ściekła, przybili go do dwóch skrzyżowanych pni, by się wykrwawił. Pomylili się. Bo gawędziarz ten odszedł, ale później wrócił. Żeby jeszcze większy wprowadzić nieład, wrócił pewnie. Zaczęli mówić między sobą: „To prawda. To jest syn Tasurincziego, pewnie jest i tchnieniem Tasurincziego, i samym Tasurinczim. Wszystkimi trzema naraz, w takim razie. Przyszedł. Odszedł i wrócił”. I wówczas zaczęli robić to, czego ich nauczył i przestrzegać jego zakazów.