Выбрать главу

Od czasu kiedy ów seripigari albo bóg umarł, jeżeli umarł, straszne nieszczęścia dotknęły lud, pośród którego się urodził. Lud powstały z tchnienia Tasurincziego-Jahwe. Wirakocze wygonili go z lasu, gdzie dotychczas żył. Precz, precz! Tak jak Macziguengowie, lud ten musiał zacząć wędrować po lasach. Rzeki, jeziora i przełęcze tego świata widziały, jak przychodził i odchodził. Nie mając pewności, czy będzie mógł długo przebywać w miejscu, do którego docierał, również ten lud przyzwyczaił się do życia w wędrówce. Życie stało się niebezpieczne, jakby w każdej chwili mógł wyskoczyć jaguar albo nadlecieć strzała wystrzelona przez Mashka. Żyli pewnie w ciągłym przerażeniu, oczekując wszystkiego, co najgorsze. Czarów maczikanarich oczekując. Nad swoim losem użalając się, być może.

Ze wszystkich miejsc, gdzie rozbijali swoje obozowiska, wypędzano ich. Ledwie stawiali swoje chaty, a już na nich spadali wirakocze. Punarunowie, Yaminahuowie spadali, oskarżając ich. O każde zło, o każde nieszczęście ich oskarżali. Nawet o zabicie Tasurincziego. „On stał się człowiekiem, przyszedł na ten świat, a wy go zdradziliście”, mówili im, ciskając w nich kamieniami. Jeśli w jakimś miejscu pojawiała się Inaenka, opryskując ludzi swym wrzątkiem, a z nich schodziła skóra i umierali, nikt nie mówił: „To ten przeklęty wrzątek, to kichanie i pierdnięcia Inaenki”. „To przez tych przeklętych przybłędów, którzy zabili Tasurincziego”, mówili. „Teraz rzucili zły urok, żeby usłużyć swemu panu, którym jest Kientibakori”. I wiara w to obiegła wszystkie ziemie: że pomagają diabełkom, tańcząc z nimi i pijąc z nimi masato, być może. I wtedy ruszali ku chatom tych pochodzących z tchnienia Tasurincziego-Jahwe. I wtedy bili ich; zabierali im wszystko, przeszywali strzałami, palili żywcem. A oni musieli zacząć biec. Uciekając, ukrywając się. Rozrzuceni po lasach całego świata wędrowali. „Kiedy przyjdą nas zabić?” – myśleli pewnie. „Kto nas tym razem zabije? Wirakocze? Mashkowie?” Nigdzie nie chciano udzielić im gościny. Kiedy zjawiali się z wizytą i pytali gospodarza: „Jesteś tam?”, zawsze otrzymywali tę samą odpowiedź: „Nie, nie ma mnie”. Żeby nie zostać odrzuconymi, poszczególne rodziny, tak jak wśród wędrującego ludu, musiały się rozdzielić. Jeśli było ich mało, jeśli nie przeszkadzali, inne ludy zostawiały im miejsce na uprawę, na łowy i połowy. Czasami wydawano im zakaz: „Możesz tu zostać, ale nie wolno ci nic uprawiać. Albo polować. Taki jest zwyczaj”. I tak żyli przez parę księżyców; może i więcej. Ale zawsze źle się to kończyło. Jeśli padały zbyt ulewne deszcze lub nastawała susza, jeśli zdarzało się jakiekolwiek nieszczęście, zaczynano ich nienawidzić. „To wy jesteście winni”, mówiono im. „Precz stąd!” Znowu ich wyrzucano i wydawało się, że na zawsze znikną.

Bo to powtarzało się w wielu miejscach. Zawsze tak samo, jak historia seripigariego, który nie może wrócić ze złego zamroczenia i kręci się, kręci, błądząc w chmurach. A jednak mimo tylu nieszczęść lud ten nie zniknął. Pomimo tylu cierpień przeżył. Nie był to lud bitny, nigdy nie wygrywał wojen, ale jest, trwa. Żył w rozsypce, jego rodziny w rozproszeniu po lasach świata całego i przetrwał. Większe ludy, ludy wojowników, silniejsze, Mashków, wirakoczów, mądrych seripigarich, ludy, które zdawały się niezniszczalne, odchodziły. To znaczy znikały. Ślad najmniejszy po nich nie został na tym świecie; nikt ich nie pamiętał, później. A ten lud wciąż trwał. Wędrując, przychodząc i odchodząc, uciekając. A więc żywi i wędrując. Od dawien dawna, po całym świecie.

Być może, mimo wszystko, co ich spotkało, lud Tasurincziego-Jahwe żył zgodnie ze swym przeznaczeniem. Może spełniał swój obowiązek, zawsze. Przestrzegając również zakazów. Może nienawidzono go dlatego, że różnił się od innych? Może dlatego odrzucany był przez ludy, pośród których żył? Któż to wie. Ludzie nie lubią żyć z ludźmi różniącymi się od nich. Nieufni są, może. Inne zwyczaje, inny sposób mówienia może ich przeraża, jakby świat stawał się nagle niejasny i zagmatwany. Ludzie chcieliby, żeby wszyscy byli tacy sami, żeby inni zapomnieli o swoich zwyczajach, zabili swoich seripigarich, złamali swoje zakazy i przejęli ich obyczaje. Gdyby lud Tasurincziego-Jahwe tak uczynił – zniknąłby. Nie zostałby po nim ani jeden gawędziarz, żeby opowiedzieć jego dzieje. Ja nie stałbym tu przed wami i nie gawędził, być może.

„Dobrze jest, jeśli wędrujący człowiek wędruje”, mówi seripigari. To jest mądrość, jak myślę. Tak jest dobrze. To znaczy, aby człowiek był tym, kim jest. Czyż nie jesteśmy wciąż takimi samymi Macziguengami jak dawno, dawno temu? Jak owego dnia nad Wielkim Przełomem, kiedy Tasurinczi zaczął dmuchać, jesteśmy. I dlatego nie zniknęliśmy. Dlatego wciąż wędrujemy, pewnie.

Tego nauczyłem się od was. Zanim się narodziłem, myślałem: „Lud powinien się zmieniać. Uczynić własnymi zwyczaje, zakazy, czary silnych ludów. Za swoich uznać bogów i bożków, diabły i diabełki mądrych ludów. Wtedy wszyscy staną się czyściejsi”, myślałem. Szczęśliwsi, też. Nie miałem racji. Teraz wiem, że nie miałem. Nauczyłem się tego właśnie od was. Bo kto jest czyściejszy i szczęśliwszy, odstępując od własnego przeznaczenia? Nikt. Bądźmy, kim jesteśmy, lepiej. Kto przestaje spełniać własne obowiązki, by zacząć spełniać obowiązek cudzy, straci swoją duszę. I powłokę swoją również, być może, jak Tasurinczi-gregor, co przeistoczył się w karalucha maczakuj podczas złego zamroczenia. Pewnie jest tak, że kiedy ktoś traci duszę, to najobrzydliwsze istoty, najgorsze robactwo z pustego ciała czynią swe legowisko. Muchę bąk pożera; bąka ptaszek pożera; ptaszka żmija. Chcemy, by nas pożarto? Nie. Chcemy zniknąć bez śladu? I tego nie chcemy. Lepiej nadal wędrować. Jeśli my zginiemy, to i świat zginie. Lepiej nadal wędrować, chyba. A więc podtrzymując słońce na niebie, rzekę w jej łożysku, drzewo przy korzeniu i las przy ziemi.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

U Tasurincziego wszystko w porządku. Wędruje. Właśnie szedłem odwiedzić go w jego chacie przy rzece Timpinia, kiedy napotkałem go na ścieżce. Ze swoimi dwoma synami wracał od Białych Ojców, tych, co żyją przy brzegach Sepahua. Zaniósł im swoje zbiory kukurydzy. Robi to już od pewnego czasu, powiedział mi. Biali Ojcowie dają mu ziarno, maczety do karczowania, łopaty do przekopywania ziemi i sadzenia ziemniaków, batatów, kukurydzy, tytoniu, kawy i bawełny. Później sprzedaje im to, co mu zbywa, i w ten sposób kupuje inne rzeczy. Pokazał mi te, które ma: ubranie, jedzenie, lampę na olej, haczyki, nóż. „Może następnym razem będę mógł kupić sobie strzelbę”, mówił i że wtedy będzie mógł polować na wszystko, co żyje w lesie. Ale nie był zadowolony Tasurinczi. Zmartwiony raczej; bo czoło w zmarszczkach i oczy twarde. „Na tych ziemiach przy Timpinii można sadzić w tym samym miejscu tylko parę razy, nie więcej”, żalił się. „A są i miejsca, że tylko raz. To niedobra ziemia, chyba. Ostatnie zbiory manioku i ziemniaki były bardzo słabe”. To ziemia, która szybko się męczy, jak się wydaje. „Chce, żeby ją zostawić w spokoju”, mówił Tasurinczi. Wyznał mi z goryczą. „Leniwe są te ziemie nad Timpinia”, powtarzał. „Ledwie je do pracy nakłonisz, już proszą o wypoczynek. Takie są”.