Rozmawiając o tym i owym doszliśmy do chaty. Jego żona wyszła nam naprzeciw bardzo czymś poruszona. Pomalowała sobie twarz na znak żałoby i machając rękoma i pokazując, powiedziała, że rzeka jest złodziejką. Bo ukradła jej jedną z trzech kur. Ona trzymała tę kurę w ramionach, żeby ją ogrzać, bo kura wyglądała na chorą, i nabierała wody do dzbana. I nagle wszystko zaczęło drżeć. Ziemia, las, dom, wszystko drżało. „Jakby nieszczęście niosąc”, mówiła. „Jakby tańcząc, wszystko drżało”. Cała przerażona wypuściła kurę z rąk i zobaczyła, jak prąd ją porywa i wchłania tak szybko, że nawet nie zdążyła nic zrobić, by spróbować ją wyratować. W tym miejscu nurt Timpinii jest bardzo porywisty. Bo nawet przy samym brzegu woda się burzy.
Tasurinczi zaczął ją okładać, wściekły. „Nie biję cię za to, że pozwoliłaś jej wpaść do rzeki, bo to każdemu może się zdarzyć”, mówił. „Za kłamstwo cię biję. Dlaczego zmyślasz, że ziemia drży, nie powiesz prawdy, że po prostu zasnęłaś? Wymsknęła ci się z rąk, prawda? Albo zostawiłaś ją na brzegu i zsunęła się do wody. Albo wrzuciłaś ją do rzeki, bo się wściekłaś. Niczego nie zmyślaj. Nie jesteś przecież gawędziarzem. A może jesteś? Przecież kłamstwa tylko przynoszą rodzinom szkodę. Kto ci uwierzy, że ziemia zaczęła tańczyć. Przecież ja też bym to poczuł”.
I kiedy Tasurinczi tak na nią wrzeszczał, okładając ją wściekle, ziemia zaczęła drżeć. Nie śmiejcie się. To żaden wymysł i wcale mi się to nie przyśniło. Tak było. Zaczęła tańczyć. Najpierw usłyszeliśmy pomruk, głęboki, jakby pan pioruna znajdował się tam, pod nią i kazał warczeć swoim jaguarom. Wojenny to był pomruk, bębny bijące wszystkie naraz, tam, niżej, w samych wnętrznościach ziemi. Głęboki, bardzo głęboki pomruk i groźny. I od razu poczuliśmy, że świat już nie zaznaje spokoju. Ziemia poruszała się, tańczyła, podskakiwała, jakby się upiła. Poruszały się drzewa, chata Tasurincziego, wody rzeki gulgotały wzburzone niczym gotujący się maniok. Może nawet w powietrzu czuć było wściekłość. Niebo zasnuło się spłoszonymi ptakami, papużki na drzewach wrzeszczały, a z lasu dochodziły pohukiwania, gwizdy i ryki przerażonych zwierząt. „Zaczęło się, znowu się zaczęło”, krzyczała żona Tasurincziego. A my, zbici z tropu, patrzyliśmy to w jedną, to w drugą stronę, nie wiedząc, czy zostać, czy uciekać. Dzieciaki zaczęły płakać; trzymając się Tasurincziego, płakały. On przestraszył się nie na żarty, ja też. „Świat się kończy?” – pytał. „Znowu zapadną ciemności, chaos nastanie?”
Kiedy w końcu przestało drżeć, niebo zasnuło się ciemnościami, jakby słońce zaczęło upadać. Raptownie się ściemniło, w mgnieniu oka. I kurzawa się uniosła ze wszystkich stron, pokrywając ten świat barwą popiołu. W chmurze prawie nie mogłem dostrzec Tasurincziego i jego rodziny. Wszystko było szare. „Tu dzieje się coś strasznie groźnego, a my nie wiemy, co to jest”, mówił Tasurinczi, bardzo przestraszony. „A może to koniec nas wszystkich wędrujących? Może pora już odejść. Słońce upadło. A więc już nie wstanie”.
Wiem już, że nie upadło. Wiem już, że gdyby upadło, nie byłoby nas tutaj. Kurzawa opadła, niebo znowu się rozjaśniło, a ziemia w końcu była spokojna. Unosił się zapach solanki i woń zgniłych kwiatów, od której zbierało się na mdłości. Świat nie był zadowolony, być może. „Sam widzisz, że nie kłamałam, sam widzisz, że zadrżała. I dlatego rzeka pożarła kurę”, mówiła żona Tasurincziego. Ale on uparł się i powtarzał: „To nieprawda”. Wściekły był. „Skłamałaś”, krzyczał do swojej żony. „Może dlatego ziemia teraz zadrżała”. Znowu ją uderzył, nadymając się, wyjąc z wysiłku, jaki w to wkładał. Tasurinczi, ten znad Timpinii, to bardzo uparty człowiek. To nie był jego pierwszy napad wściekłości. Bo byłem świadkiem innych. Pewnie dlatego tak mało ludzi go odwiedza. Nie przyznał, że się omylił, aleja zdałem sobie sprawę, bo każdy zdałby sobie z tego sprawę, że jego żona mówiła prawdę.
Zjedliśmy, poszliśmy odpocząć na maty, i niebawem, a daleko jeszcze było do świtu, poczułem, że Tasurinczi wstaje. Zobaczyłem, że poszedł i usiadł na kamieniu w pobliżu domu. Tam siedział Tasurinczi, w świetle księżyca, podejrzliwy. Wstałem w półmroku i poszedłem z nim porozmawiać. Kruszył tytoń do wdychania. Zobaczyłem, jak układa zmielony tytoń w zagłębieniu indyczej kostki. Poprosił mnie, bym mu wdmuchnął. Wpierw włożyłem mu do jednej dziurki w nosie odrobinę tytoniu i wdmuchnąłem; wdychał mocno, pożądliwie, z zamkniętymi oczyma. Później zrobiłem to samo z drugą dziurką. Następnie on wdmuchnął mi w nos resztkę tytoniu. Niespokojny był Tasurinczi. Wzburzony był. „Nie mogę spać”, mówił głosem bardzo zmęczonego człowieka. „Zdarzyły się dwie rzeczy, które dają dużo do myślenia. Rzeka ukradła jedną z moich kur, a ziemia zaczęła drżeć. Na dodatek niebo się ściemniło. Co mam robić?” Sam nie wiedziałem, bo byłem tak samo zakłopotany jak i on. Dlaczego, Tasurinczi, pytasz mnie o to? „Bo to, że zdarzyło się to wszystko jedno za drugim, niemal w tym samym czasie, oznacza, że coś muszę zrobić”, powiedział. „Ale nie wiem co. Tutaj nie ma kogo się poradzić. Seripigari jest wiele księżyców drogi stąd. W górę rzeki Sepahua”.
Tasurinczi cały dzień spędził na tym kamieniu, z nikim nie rozmawiając. Nie pijąc i nie jedząc. Kiedy żona zaniosła mu siekane banany, nawet nie pozwolił jej się przybliżyć; pogroził jej ręką, jakby znowu chciał ją zbić. I tej nocy nie wszedł do chaty. Kashiri świecił mocno tam, w górze, a ja patrzyłem, jak
Tasurinczi siedzi bez ruchu, z głową opuszczoną na pierś, usiłując zrozumieć wszystkie nieszczęścia. Co z nich wynika i co ma zrobić? Któż może wiedzieć. Cała rodzina siedziała cicho, pełna niepokoju, nawet dzieciaki. Obserwując go ukradkiem, cichuteńko, czekając niecierpliwie. I myśląc: „Co też się stanie?”
Koło południa Tasurinczi, ten znad rzeki Timpinia, wstał z kamienia. Szybkim krokiem ruszył ku chacie; widzieliśmy, jak się zbliżał, przywołując nas rękoma. Wiedział już, co ma zrobić, chyba.
„W drogę ruszamy”, powiedział głosem poważnym, rozkazującym. „Ruszamy. Od razu. Trzeba odejść jak najdalej stąd. O to właśnie chodzi. Jeśli zostaniemy, zdarzą się same nieszczęścia i katastrofy. Oto znak. W końcu zrozumiałem ostrzeżenie. To miejsce ma nas dość. Musimy więc odejść”.
Trudno mu się było zdecydować. Wystarczyło popatrzeć na twarze kobiet i mężczyzn, ujrzeć smutek wszystkich krewnych, żeby zrozumieć, jak trudno przychodzi im opuszczenie tego miejsca. Sporo już czasu przebywali nad rzeką Timpinia. Dzięki zbiorom sprzedawanym Białym Ojcom znad Sepahua, kupowali różne rzeczy. Wydawali się zadowoleni, pewnie. Może znaleźli swoje przeznaczenie? Ale chyba nie było tak. Czy ogarniało ich zepsucie od nieruszania się z miejsca przez tyle czasu? Któż to wie. Zostawić wszystko tak nagle, nie wiedząc ani gdzie pójdą, ani czy kiedykolwiek zdołają odzyskać to, co zostawią tutaj, pewnie było wielkim poświęceniem. A więc bólem dla wszystkich.
Ale żaden z członków rodziny nie protestował; nikt nie biadolił – ani żona, ani dzieci, ani chłopak, który mieszkał nieopodal, bo chciał ożenić się ze starszą córką Tasurincziego. I dorośli, i dzieci natychmiast zaczęli przygotowywać się do drogi. „Szybko, szybko, trzeba natychmiast stąd ruszyć, to miejsce stało się nam wrogie”, przynaglał Tasurinczi. Ożywiony był i bardzo już zniecierpliwiony. „Tak, tak, szybko, ruszajmy w drogę, uciekajmy stąd”, mówił, sam siebie ponaglając, sam siebie popychając.