Выбрать главу

– Tacy już są i powinniśmy to uszanować. Bycie właśnie takimi pomogło im przeżyć setki lat w harmonii ze swoimi lasami. Możemy nie rozumieć ich wierzeń, niektóre z ich zwyczajów mogą nas szokować, ale nie mamy prawa zniszczyć ich całkowicie.

Wydaje mi się, że owego dnia, w barze „Palermo”, po raz pierwszy i ostatni napomknął, nie w żartach, ale całkiem serio, nie unikając nawet dramatycznych tonów o tym, co z taką elegancją potrafił tuszować, choć musiało stanowić w jego życiu prawdziwą tragedię, czyli o swej narośli, która działając na ludzi odpychająco, czyniąc zeń obiekt ustawicznych kpin, musiała zarazem wpływać na jego stosunki z otoczeniem, szczególnie zaś z kobietami. (Działały na niego onieśmielająco; na uniwersytecie, jak zauważyłem, unikał ich, a rozmowy nawiązywał tylko z tymi naszymi koleżankami, które pierwsze się doń odzywały.) W końcu oderwał rękę od twarzy z gestem odrazy, jakby czując wyrzuty, że w ogóle dotknął znamienia, i rzucił się w kolejną tyradę.

– Czy nasze auta, armaty, samoloty, coca-cole, uprawniają nas do zlikwidowania ich dlatego, że oni nic z tego nie mają? A może ty, stary, wierzysz w „cywilizowanie dzikusów”? Ale jak? Pakując ich wszystkich do wojska? Albo zaganiając do roboty w gospodarstwach rolnych, robiąc z nich niewolników takich facetów jak Fidel Pereira? Zmuszając ich do zmiany języka, religii, zwyczajów, jak chcą misjonarze? A co się dzięki temu zyskuje? Tylko i wyłącznie to, że można ich lepiej wyzyskiwać, nic więcej. Że przeistaczają się w zombi, w ludzkie karykatury, jakimi są na pół zakulturowani Indianie z ulic Limy.

Mały Andyjczyk posypujący trocinami podłogę „Palermo”, miał na nogach typowe sandały – podeszwa i dwa gumowe paski – produkowane przez rzemieślników, a spodnie, pocerowane, w łatach, nosił przewiązane w pasie zwykłym sznurkiem. Był to dzieciak o twarzy starca, sztywnych włosach, czarnych paznokciach i czerwonawych strupach na nosie. Zombi? Karykatura? Czy lepiej dla niego byłoby nie ruszać się z andyjskiej wioski, używać łapci i poncho, nigdy nie nauczyć się hiszpańskiego? Nie znałem odpowiedzi i wciąż mam wątpliwości. Ale Maskamiki już wiedział. Mówił o tym bez zapalczywości, bez gniewu, ze spokojną stanowczością. Długo wyjaśniał mi drugą stronę owych okrucieństw („to jest cena”, mówił mi, Jaką płacą za przeżycie”), wszystko, co wydawało mu się w tych kulturach rzeczą godną podziwu. Chodziło mu o coś, co mimo różnic, często olbrzymich, występowało w każdej z nich: rozumny stosunek do otaczającego ich świata, ową zrodzoną z prastarej praktyki mądrość, która, poprzez wypracowany system rytuałów, zakazów, obaw, rutynowych czynności powtarzanych i przekazywanych z ojca na syna, pozwoliła im zachować tę Naturę, pozornie bujną, w rzeczywistości zaś kruchą i nietrwałą, od której zależało ich przetrwanie. Przeżyli, bo ich zachowania i zwyczaje posłusznie dostosowały się do rytmów i wymogów świata naturalnego, bez zadawania mu gwałtu, bez wprowadzania głębokich zmian poza tymi, które okazywały się niezbędne, by oni sami nie zostali przez ów świat zniszczeni. Wprost przeciwnie niż nasza cywilizacja, marnotrawiąca wszystkie te elementy, bez których w końcu zwiędniemy jak pozbawione wody kwiaty.

Słuchałem pozornie zainteresowany jego słowami, bo raczej myślałem o jego znamieniu. Dlaczego ni stąd, ni zowąd skupiłem się na nim, podczas gdy Saul mówił mi, co czuje wobec tubylców z Amazonii? Czy to nie w tym znamieniu właśnie tkwił klucz nawrócenia się Saula? Ci Shipibowie, Huambisi, Aguarunowie, Yaguasowie, Shaprowie, Campasowie, Mashkowie pełnili w społeczeństwie peruwiańskim rolę, której nikt nie mógł pojąć lepiej niż on: byli barwną okropnością, osobliwością wzbudzającą u jednych współczucie, u drugich szyderczy śmiech, nigdy jednak odrobiny choćby szacunku czy zwykłej akceptacji, zastrzeżonych jedynie dla tych, którzy swym wyglądem, zwyczajami i wierzeniami dostosowywali się do „normalności”. I Maskamiki, i tubylcy byli dla reszty Peruwiańczyków anomalią; jego znamię wzbudzało w nich, w nas, uczucia podobne do tych, które w głębi ducha żywiliśmy wobec tych półnagich istot żyjących gdzieś daleko, iskających się i wyjadających wszy, i mówiących niezrozumiałymi językami. Czy nie tu tkwiła przyczyna jego miłości od pierwszego wejrzenia do dzikich? Czy nie utożsamił się podświadomie z tymi spychanymi na margines istotami właśnie ze względu na swoje znamię, czyniące również z niego istotę odrzucaną za każdym razem, gdy pojawiał się na ulicy?

Zaproponowałem mu tę interpretację, by zobaczyć, czy nie poprawi mu to humoru i, rzeczywiście, zaczął się śmiać.

– Zaliczyłeś seminarium z psychologii doktora Guerrity? -zaczął kpić ze mnie. – Bo ja bym cię raczej oblał.

I wciąż śmiejąc się, opowiedział mi, że don Salomon Zuratas, bijący mnie na głowę przebiegłością, zasugerował mu interpretację judaistyczną.

– To znaczy, że identyfikuję Indian amazońskich z narodem żydowskim, zawsze w mniejszości, zawsze prześladowanym z powodu swej religii i praktyk odmiennych od stosowanych przez resztę społeczności. No i jak ci się podoba? Wznioślejsza od twojej, którą można by określić jako syndrom Frankensteina. Co kto lubi, stary.

Odparłem, że obie interpretacje wcale się nie wykluczają. Saul, rozbawiony i potakując mi przewrotnie, dokończył:

– Tak, właściwie masz rację. No bo właśnie dlatego, że ze mnie taki pół żyd, pół potwór, jestem wrażliwszy od ciebie, człowieka przeraźliwie normalnego, na los amazońskich Indian.

– Biedni Indianie! Jakie to wzruszające! Tylko wyjmować chusteczkę i ocierać łzy. Ty w gruncie rzeczy też ich wykorzystujesz.

– Dobra, starczy na dziś. Muszę uciekać na zajęcia – pożegnał się, wstając, bez cienia złości sprzed chwili. – Ale przy najbliższej okazji przypomnij mi, żebym cię wyprowadził z błędu co do tych „biednych Indian”. Opowiem ci takie historie, że padniesz, stary. Na przykład, co z nimi wyprawiano w okresie gorączki kauczukowej. Jeśli to przetrzymali, raczej należałoby mówić o nich, że są supermanami, a nie biednymi Indianami. Sam zobaczysz.

Jak widać poruszał swoje ulubione tematy w rozmowach z don Salomonem. Staruszek pewnie pogodził się wreszcie z myślą, że miast w Pałacu Sprawiedliwości, Saul rozsławiać będzie nazwisko Zuratas w uniwersyteckich aulach jako wybitny antropolog. Czy rzeczywiście tym chciał w życiu zostać? Profesorem uniwersyteckim? Badaczem? Wiedziałem, że nadawałby się do pracy naukowej, bo słyszałem, jak mówił o tym jeden z jego profesorów, doktor Jose Matos Mar, wówczas szef katedry etnologii na Uniwersytecie San Marcos.

– Ten chłopak, Zuratas, to skarb. Trzy miesiące wakacji spędził w Urubambie, pracując wśród Macziguengów, i przywiózł wspaniały materiał.

Mówił to do Raula Porrasa Barrenechei, historyka, z którym pracowałem popołudniami, znanego ze swego wstrętu do etnologii i antropologii, oskarżanych przezeń o zastępowanie człowieka przedmiotem w roli głównego bohatera kultury i o zaśmiecanie prozy kastylijskiej (a sam, nawiasem mówiąc, pisał prozą cudowną).

– Świetnie, panie doktorze, zróbmy więc z tego chłopaka historyka, a nie zbieracza różnych cudeniek. Proszę mi go przekazać na historię, bądźże pan altruistą.

Praca wykonana wówczas wśród Macziguengów, latem 1956 roku, została nieco później przez Saula poszerzona i przedstawiona jako magisterska. Bronił jej, kiedy byliśmy na piątym roku, i bardzo dobrze pamiętam pełną dumy i wewnętrznej radości twarz don Salomona. Odświętnie ubrany, z wykrochmalonym gorsem pod marynarką, przybył na publiczną obronę syna, zajął miejsce w pierwszym rzędzie auli i świeciły mu się oczka, kiedy Saul czytał konkluzje, odpowiadał na pytania komisji – a przewodniczył jej Matos Mar – nadawano mu tytuł i przepasywano odpowiednią wstęgą.