Don Salomon zaprosił mnie i Saula na obiad do „Raimondi”, w centrum Limy, by uczcić wydarzenie. Sam jednak nie wziął nic do ust, być może chcąc uniknąć nieświadomego złamania żydowskich reguł żywieniowych. (To był jeden z ulubionych żartów Saula, gdy zamawiał skwarki albo owoce morza: „A poza tym, to poczucie, że wcinając je, właśnie popełniam grzech, dodaje im bardzo specyficznego smaczku, stary, nawet nie wiesz, co tracisz”.) Don Salomon z okazji synowskiego tytułu nie posiadał się z radości. W połowie obiadu, zwracając się do mnie ze swym powolnym, środkowoeuropejskim akcentem, poprosił gorąco:
– Niech pan przekona swego przyjaciela, by przyjął stypendium. – A widząc moje całkowite zaskoczenie, wyjaśnił: -Nie chce wyjechać do Europy, bo boi się zostawić mnie samego, jakbym nie był dostatecznie dorosły, żeby odpowiednio o siebie zadbać. Powiedziałem mu, żeby się tak nie upierał, bo inaczej zmusi mnie do tego, bym umarł, i w ten sposób będzie mógł spokojnie sobie wyjechać do Francji na specjalizację.
W ten sposób dowiedziałem się, że Matos Mar zdobył dla Saula stypendium doktoranckie na uniwersytecie w Bordeaux. Maskamiki nie przyjął stypendium, by nie zostawiać ojca samego. Czy rzeczywiście z tego właśnie powodu nie wyjechał do Bordeaux? Wtedy tak sądziłem, a teraz jestem przekonany, że kłamał. Teraz wiem, że choćby nikomu się z tego nie zwierzał, trzymając wszystko w największej tajemnicy, owo nawrócenie już w nim dojrzewało, nabierając cech mistycznego uniesienia, być może nawet poszukiwania męczeństwa. Teraz nie mam wątpliwości, że tytuł magistra etnologii zdobył, biorąc na siebie obowiązek żmudnego przygotowania pracy, tylko dla sprawienia ojcu satysfakcji. Sam w owych dniach biegałem jak szalony, załatwiając wszelkiego rodzaju formalności, by uzyskać jakieś stypendium umożliwiające mi wyjazd do Europy, wielokrotnie więc próbowałem przekonać Saula, by nie marnował takiej okazji. „Maskamiki, nikt ci już więcej nie da takiej szansy. Europa! Francja! Człowieku, nie bądź idiotą!” Był stanowczy: nie może jechać, jest jedyną osobą, jaką don Salomon ma na świecie, nie opuści go na dwa, trzy lata, mając na względzie jego podeszły wiek.
Jasne, że mu uwierzyłem. Jego nauczyciel, Matos Mar, ten, który zdobył dlań stypendium, pokładając w nim ogromne nadzieje naukowe, był jedyną osobą, która nie całkiem mu uwierzyła. Pojawił się pewnego wieczoru, jak to zwykł czynić, w mieszkaniu Porrasa Barrenechei na pogawędkę przy herbacie z ciasteczkami i stroskany oznajmił mu:
– Ma pan szczęście, doktorze. W tym roku ze stypendium do Bordeaux może skorzystać wydział historii. Nasz kandydat odrzucił propozycję. No i co pan na to?
– O ile wiem, po raz pierwszy w historii naszego uniwersytetu ktoś odrzuca stypendium we Francji – odparł Porras. -Co tego chłopaka ugryzło?
W tym samym pokoju, nieopodal obydwu profesorów, fiszkowałem właśnie mity o Eldorado i Siedmiu Miastach Cibola u kronikarzy odkrycia i konkwisty Ameryki i nie mogłem się pohamować, by nie wtrącić swoich trzech groszy i wyjaśnić im, że przyczyną odmowy jest don Salomon, którego Saul nie chce zostawiać samego.
– Tak, Zuratas podaje taki powód, i oby rzeczywiście tak było – potwierdził Matos Mar ze sceptycznym gestem. – Ale obawiam się, że tkwi w tym coś znacznie głębszego. Saula ogarnęły wątpliwości co do badań i pracy w terenie. Wątpliwości etyczne.
Porras Barrenechea wysunął podbródek, a w oczkach pojawiły mu się szelmowskie ogniki, jak zwykle wtedy, gdy szykował się do powiedzenia jakiejś złośliwości.
– Jeśli Zuratas spostrzegł się, że etnologia jest pseudonauką wymyśloną przez jankesów w celu zniszczenia humanistyki, oznacza to, że jest inteligentniejszy, niż się tego spodziewałem.
Ale Matos Mar nawet się nie uśmiechnął.
– Panie doktorze, mówię całkiem serio. To wielka szkoda, bo ten chłopak naprawdę spełnia wszelkie warunki. Jest inteligentny, spostrzegawczy, świetny w badaniach, nader pracowity. Wbił sobie do głowy, że nasza praca jest niemoralna.
– Niemoralna? No cóż, skąd ja mogę wiedzieć, co też panowie wyrabiają wśród dobrych dzikusów pod pretekstem badania ich obyczajów – zaśmiał się Porras. – Ja, proszę mi wierzyć, nie dałbym głowy za prawość etnologów.
– Że ich atakujemy, gwałcimy ich kulturę – ciągnął dalej Matos Mar, nie zwracając nań uwagi. – Że z naszymi magnetofonami i piórami wiecznymi jesteśmy jak czerw, który dostaje się do owocu, by go toczyć.
Opowiedział, że wcześniej odbyła się w katedrze etnologii dyskusja. Saul Zuratas zbił wszystkich z tropu, obwieszczająć, że konsekwencje pracy etnologów są podobne do efektów działań zbieraczy kauczuku, drzewiarzy, werbowników wojskowych i pozostałych Metysów i białych dziesiątkujących plemiona. Stwierdził, że podjęliśmy pracę tam, gdzie przerwali ją misjonarze w okresie kolonialnym – dodał. – Że pod płaszczykiem nauki, tak jak tamci ewangelizacji, niesiemy Indianom zagładę.
– No, no, czyżby w murach naszego szacownego uniwersytetu zmartwychwstał fanatyczny indianizm z lat trzydziestych? – westchnął Porras. – Wcale bym się nie zdziwił, bo to wraca co jakiś czas jak katar. Już widzę Zuratasa smarującego pamflety przeciwko Pizarro, hiszpańskiej konkwiście i zbrodniom Inkwizycji. Nie chcę go w swojej katedrze! Niech weźmie to stypendium, przyjmie francuskie obywatelstwo i robi karierę, propagując Czarną Legendę.
Nie przywiązywałem większej wagi do tego, co wówczas powiedział Matos Mar pomiędzy zakurzonymi regałami wypełnionymi książkami i statuetkami don Kichota i Sanczo Pansy w mieszkaniu Porrasa Barrenechei w dzielnicy Miraflores, przy ulicy Colina. A i nie wydaje mi się, bym Saulowi wspominał o tej rozmowie. Ale teraz, tu, we Florencji, gdy powracam pamięcią do tamtych dni, notując sobie to i owo, epizod ów nabiera ogromnego znaczenia. Owa sympatia, poczucie solidarności, zauroczenie czy cokolwiek to było osiągnęło wówczas u Saula apogeum i zmieniło swój charakter. Jeśli Maskamiki podważał pracę etnologów, o których przynajmniej można było powiedzieć, że nawet przy całej swej krótkowzroczności doskonale zdawali sobie sprawę z potrzeby zrozumienia sposobu widzenia świata przez rdzennych mieszkańców serwy zgodnie z ich własnymi kategoriami, czego w końcu bronił? Czy owej chimery, że reszta Peru, uznając niezbywalne prawa Indian do ziem przez nich zamieszkanych, ogłosi selwę obszarem kwarantanny? Czy już nikt, po wsze czasy, nie powinien wkraczać na jej teren, by ochronić te plemiona przed skażeniem degeneracyjnymi miazmatami naszej kultury? Czyżby amazoński puryzm Saula doszedł do takich skrajności?
Przez ostatnie miesiące naszych studiów nie widywaliśmy się nazbyt często, to prawda. Bo i ja zaprzątnięty byłem całkowicie pisaniem mojej pracy. Saul praktycznie zrezygnował z prawa. Spotykałem go od czasu do czasu, gdy pojawiał się z rzadka w katedrze literatury znajdującej się wówczas tuż obok etnologii. Wypijaliśmy kawę albo wypalaliśmy papierosa, rozmawiając pod żółknącymi liśćmi palm przy głównym pawilonie parku uniwersyteckiego. Gdy każdy z nas, zająwszy się własnymi sprawami, poszedł w swoją stronę, nasza zażyła w pierwszych latach przyjaźń zaczęła słabnąć i zamieniać się w zwykłą, sporadyczną i dość powierzchowną znajomość. Pytałem go, jak tam kolejne wojaże, bo Saul zawsze albo właśnie wracał, albo właśnie wyjeżdżał do selwy, a ja, do czasu owego komentarza Matosa Mara skierowanego do doktora Porrasa, kojarzyłem to z jego zajęciami uniwersyteckimi i z pogłębianiem specjalizacji w kulturach amazońskich. Ale prawdą jest, iż nie licząc ostatniej rozmowy – pożegnalnej, z jego filipiką przeciwko Instytutowi Lingwistycznemu i małżeństwu Schneilów – w ostatnich miesiącach chyba nie doszło już między nami do żadnej z owych nie kończących się dysput i najszczerszych wyznań z sercem na dłoni, których tak wiele odbyliśmy pomiędzy 1953 a 1956 rokiem.