Выбрать главу

Gdybyśmy je nadal toczyli – czy zwierzyłby mi się na tyle, bym mógł dostrzec, jakie są jego zamiary? Nie, raczej nie. Tego rodzaju postanowień ani święci, ani szaleńcy nie rozgłaszają. Podejmują je stopniowo, w zakamarkach duszy, wbrew rozsądkowi i z dala od zbyt ciekawskich spojrzeń, nie czekając na aprobatę innych – bo nigdy by jej nie uzyskali – póki swych zamiarów nie wcielą w życie. Wyobrażam sobie, iż w trakcie tego procesu – snucia zamysłu i przekształcania go w czyn -święty, nawiedzony czy szaleniec powoli się odosabnia, obmurowując się w samotności, której nikt nie jest w stanie zakłócić. Ze swej strony nawet nie podejrzewałem, że Maskamiki może przeżywać przez ostatnie miesiące naszego uniwersyteckiego życia – obaj już byliśmy mężczyznami – podobną rewolucję wewnętrzną. Zauważyłem, owszem, że stroni od ludzi bardziej niż reszta śmiertelników czy raczej, że wraz z osiągnięciem dojrzałości, stał się bardziej skryty. Ale przypisałem to wyłącznie jego twarzy, swoją brzydotą odgradzającej go od świata, utrudniającej mu jakiekolwiek kontakty z ludźmi. Czy nadal był owym jowialnym, sympatycznym, dobrodusznymi facetem z poprzednich lat? Spoważniał, powściągnął swój język, stał się mniej luzacki, tak mi się przynajmniej wydaje. Choć co do tego nie ufałbym zanadto mej pamięci. Być może pozostał wciąż tym samym Saulem, wiecznie uśmiechniętym i rozgadanym, jakiego poznałem w 1953 roku, a moja wyobraźnia odmienia go, by dopasować do tego innego nie znanego mi Saula z następnych lat, którego – ulegając przeklętej pokusie pisania o nim – muszę wymyślić.

Ale pamięć, jestem o tym przekonany, nie zawodzi mnie co do jego wyglądu. Płomiennorude włosy, opierające się grzebieniowi, wiecznie rozwichrzone na czubku głowy, zawsze powiewały, tańczyły, migotały nad tą twarzą o dwóch obliczach, której zdrowa strona była blada i piegowata. Miał okrągłe oczy i równe zęby. Był wysoki, chudy i, tego jestem pewny, nigdy nie widziałem go w krawacie, poza dniem obrony pracy magisterskiej. Zawsze chodził w tanich, sportowych podkoszulkach z bawełny, na które w zimie narzucał jakikolwiek pstry sweter, do tego nosił wytarte i pogniecione dżinsy. Jego buty nigdy chyba nie spotkały się ze szczotką. Nie sądzę, by miał jakichkolwiek powierników i by z kimkolwiek łączyła go prawdziwa zażyłość. Przypuszczalnie inne jego przyjaźnie miały ten sam co i nasza charakter, dość serdeczny, ale i naskórkowy zarazem. Znajomych miał bez wątpienia, i to dużo, na uniwersytecie i w swej dzielnicy, ale przysiągłbym, że nikt nigdy od niego nie usłyszał, co się z nim dzieje i jakie są jego zamiary. Chyba że nie tyle sobie wszystko dokładnie zaplanował, ile stawało się to raczej stopniowo, niedostrzegalnie, przypadkiem, a nie wskutek jego świadomego wyboru. Wiele o tym myślałem w ostatnich latach, ale oczywiście nigdy się nie dowiem, jak to było naprawdę.

III

Później ludzie ziemi zaczęli iść prosto ku słońcu, które opadało. Przedtem oni również czekali spokojnie. Słońce, ich oko na niebie, trwało bez ruchu. Czujne, bez chwili snu, ciągle otwarte, spoglądające na nas, ogrzewało świat. Jego światło, choć bardzo mocne, nie wyrządzało Tasurincziemu krzywdy. Nie było zła, nie było wiatru, nie było deszczu. Kobiety rodziły czyste dzieci. Gdy Tasurinczi chciał jeść, zanurzał rękę w rzece i wyciągał trzepocącą alozę; albo po wypuszczeniu na chybił trafił strzały z łuku przebiegał w lesie parę kroków i znajdował przeszytą strzałą indyczkę, kuropatwę lub agami. Nigdy nie brakowało pożywienia. Nie było wojny. W rzekach ryb było pod dostatkiem, a w lasach obfitość zwierzyny. Mashkowie nie istnieli. Ludzie ziemi byli silni, mądrzy, łagodni i zjednoczeni. Byli spokojni, pozbawieni gniewu. Przedtem, nie później.

Ci, którzy odchodzili, wracali, wcielając się w dusze najlepszych. W ten sposób nikt nie umierał. „Muszę odejść”, mówił Tasurinczi. Schodził na brzeg rzeki i ścielił sobie łoże z liści i suchych gałęzi i robił dach z ungurabi. Wokół wznosił palisadę z ostrych trzcin, żeby żerująca przy brzegu kapibara nie zjadła jego zwłok. Kładł się, odchodził i niebawem wracał, i zamieszkiwał w tym, który najwięcej upolował, najlepiej walczył lub szanował zwyczaje. Ludzie ziemi żyli razem. Spokojni. Śmierć nie była śmiercią. Była odejściem i powrotem. Zamiast ich osłabiać, wzmacniała, przysparzając tym, którzy zostawali, wiedzy i siły tych, którzy odchodzili. „Jesteśmy i będziemy”, mówił Tasurinczi. „Wydaje się, że nie umrzemy. Ci, co odchodzą, wrócili. Są tutaj. Są nami”.

Dlaczego więc, jeśli byli tak czyści, ludzie ziemi zaczęli iść?

Bo pewnego dnia słońce zaczęło opadać. Żeby już nie opadało, żeby pomóc mu wstać. Tak mówi Tasurinczi.

Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.

Czy słońce miało już swoją wojnę z Kashirim, księżycem? Być może. Zaczęło mrugać, ruszać się, jego światło przygasło i ledwie je było widać. Ludzie zaczęli trzeć swoje ciała rękami, dygocąc. To było zimno. Tak zaczęło się później, zdaje się. Wówczas, w półmroku, nie przyzwyczajeni, przestraszeni, ludzie wpadali w swoje własne zasadzki, jedli mięso jelenia, sądząc, że jest to tapir, i nie rozpoznawali ścieżki powrotnej z poletek manioku do własnego domu. Gdzie ja jestem? – pytali zrozpaczeni, kręcąc się po omacku, potykając się. Gdzie moja rodzina? Co się dzieje na świecie? Zaczął wiać wiatr. Wyjąc, chłoszcząc, porywał korony palm i wyrywał z korzeniami lupuny. Deszcz padał rzęsiście, powodując powodzie. Widać było całe stada zatopionych pekari spływających nurtem kopytkami do góry. Rzeki zmieniały bieg, tratwy rozbijały się o palisady ogrodzeń, sadzawki zamieniały się w rzeki. Dusze utraciły spokój. To już nie było odejście. To była śmierć. Trzeba coś zrobić, mówili wszyscy. I patrząc na prawo i na lewo, mówili: Ale co, co mamy zrobić? „Trzeba zacząć iść”, rozkazał Tasurinczi. Otaczała ich całkowita ciemność i otaczało ich zło. Zaczynało brakować manioku, woda cuchnęła. Ci, którzy odchodzili, już nie wracali, spłoszeni klęskami, zagubieni pomiędzy światem chmur a naszym światem. Pod swoimi stopami słyszeli gęsty nurt Kamabirii, rzeki śmierci. Jakby coraz bliższy, jakby nawołujący ich. Zacząć iść? „Tak”, powiedział seripigari w tytoniowym zamroczeniu. „Iść, iść. I, pamiętajcie, w dniu, w którym przestaniecie iść, odejdziecie całkiem. Ściągając w dół słońce”.

Tak się zaczęło. Ruch, wędrówka. W deszczu i bez deszczu, ziemią i wodą, zboczami w górę i wąwozami w dół. W lasach tak gęstych, że noc trwała mimo dnia, a równiny wydawały się lagunami, bo nie rósł na nich żaden krzew niczym na głowie, którą diabełek kamagarini pozbawił wszystkich włosów. „Słońce jeszcze nie opadło”, dodawał im otuchy Tasurinczi. „Potyka się i wstaje. Uwaga, zaczyna usypiać. Obudźmy je, pomóżmy mu”. Doświadczyliśmy zła i śmierci, ale wciąż idziemy. Starczyłoby wszystkich iskierek na niebie, by zliczyć, ile księżyców już przeszło? Nie. Jesteśmy żywi. Ruszamy się.

Żeby żyć w wędrówce, musieli przedtem stać się lekkimi i pozbyć się wszystkiego, co mieli. Samych siebie. Domów, zwierząt, upraw, obfitości, która ich otaczała. Piaszczystego brzegu, gdzie przewracali żółwie o słonym mięsie; lasu kipiącego od śpiewających ptaków. Pozostawili sobie to, co niezbędne, i ruszyli. Karą była wędrówka przez las? Raczej świętowaniem jak w porze suchej łowienie ryb lub polowanie. Zachowali swoje łuki i strzały, swoje rożki z trucizną, swoje rurki z farbą z acziote, swoje noże, bębny, cushmy, w które byli odziani, sakwy i płócienne pasy do noszenia dzieci. Najmłodsi rodzili się w marszu, starcy w marszu umierali. Gdy wyłaniało się światło, już gąszcz szeleścił poruszony ruchem ich ciał, oni, jeden za drugim, już szli, szli, mężczyźni z bronią gotową do użycia, kobiety z misami i koszami, wszyscy wpatrzeni w słońce. Jeszcze nie zgubiliśmy kierunku i celu. Pewnie upór utrzymywał nas w czystości. Słońce nie opadło i wciąż nie opada. Odchodzi i wraca jak dusze, którym los sprzyja. Ogrzewa świat. Ludzie ziemi też nie upadli. Jesteśmy tutaj. Ja pośrodku, wy dookoła mnie. Ja gawędzę, wy słuchacie. Żyjemy, wędrujemy. To jest szczęście, chyba.