Ale oni przedtem musieli się poświęcić dla tego tu świata. Przeżyć tyle kataklizmów, doznać tylu cierpień i tyle doświadczyć zła. Inne ludy dawno by już zniknęły, pewnie.
Wtedy wędrujący ludzie zrobili postój dla odpoczynku. W nocy zaryczał jaguar i pan pioruna zagrzmiał gromkim głosem. Złe znaki. Motyle wlatywały do domostw i kobiety musiały odpędzać je od mis, trzepiąc matami. Usłyszeli krzyk sowy i chicui. Co będzie? Pytali się wystraszeni. W nocy rzeka tak przybrała, że o świcie okazało się, iż są otoczeni kłębiącymi się wodami, napierającymi pniami, gałęziami, krzewami i trupami rozbijającymi się z hukiem o brzeg. Naprędce ścięli drzewa, związali pnie w tratwy, czółna zrobili, nie czekając aż powódź zaleje przeistoczoną w wysepkę ziemię. Musieli rzucić się w błotniste wody i wziąć do wiosłowania. Wiosłowali, wiosłowali i podczas gdy jedni pchali wiosła, inni krzykiem ostrzegali, wskazując na prawo napierające bale, na lewo leje wirów, a tu, o tu, bryzg i plusk anakondy, która czeka, szczwana, spokojniutko na wywrócenie się czółna, by połknąć wioślarzy. W lesie pan demonów, Kientibakori, szalejący z radości, pił masato, tańcząc pośród tłumu kamagarinich. Wielu odeszło, tonąc w falach, gdy niewidoczny pod wodą pień rozpruwał tratwę, porywając całe rodziny.
Ci nie wracali. Ich ciała, wzdęte, nadgryzione przez piranie, pojawiały się czasem wyrzucane na piasek lub zwisające w strzępach z korzeni przybrzeżnego drzewa. Nie wolno dać się zwieść pozorom. Ci, którzy tak odchodzą, odchodzą. Czy seripigariowie wiedzieli już o tym? Któż może wiedzieć, czy nastał czas mądrości. Z chwilą gdy ptaki i drapieżniki zjedzą łupinę, dusza nie może odnaleźć drogi powrotnej, jak się zdaje. Błąka się zagubiona po jakimś świecie, przeistacza się w złe licho kamagarini i schodzi do tych przebywających w dolnych światach albo przeistacza się w bożka saankarite i ulatuje w górne światy. Dlatego oni, przedtem, nie ufali rzekom, jeziorkom, nawet płytkim źródłom. Wrogo odnosili się do wody. Dlatego też przemierzali ją tylko wtedy, gdy nie było już innej drogi. Pewnie umrzeć nie chcieli. Wody są zdradzieckie, mówią. Odejść wodami to śmierć.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Dno rzeki w Wielkim Przełomie pełne jest trupów naszych. Dużo ich jest, może bardzo dużo. Tam je zdmuchnięto i tam powrócą, by umrzeć. Będą tam, na dole, słuchając płaczu wody ocierającej się o kamienie i rozpadającej się na ostrych skałach. Dlatego nie będzie żółwi za Przełomem, na górzystych ziemiach. Dobrze pływają, a jednak żaden z żółwi nie będzie mógł wypłynąć na tamte wody. Te, które spróbowały, musiały utonąć. Teraz pewnie i one przebywają na dnie, słuchając, jak drży świat na górze. Tam jest nasz początek i tam nas, Macziguengów, czeka koniec, jak się zdaje. W Wielkim Przełomie.
Inni odeszli w walce. Wiele jest sposobów walki. Razu pewnego ludzie, którzy wędrują, zatrzymali się, żeby nabrać sił. Byli tak zmęczeni, że ledwie mogli mówić. Zatrzymali się na skraju lasu, który wyglądał na bezpieczny. Oczyścili zbocze, wznieśli swoje domostwa i liście związali w dachy. Las był wysoko i sądzili, że wody zesłane przez Kientibakoriego, by ich zatopić, nie dotrą do tego miejsca, a jeśli dotrą, ujrzą je na czas i zdążą uciec. Po oczyszczeniu terenu z zarośli i drzew, po wypaleniu go, zasadzili maniok i zasiali kukurydzę, zasadzili bananowce. Rosła tam dzika bawełna do tkania cushm i tytoń, którego woń trzymała węże z daleka. Ary układały się do snu na ramionach ludzi. Małe oceloty ssały piersi kobiet. Matki szły w głąb lasu, tam rodziły, kąpały się i wracały z popłakującymi, poruszającymi nóżkami i rączkami niemowlętami cieszącymi się ciepłem słońca. Nie było Mashków. Kashiri, księżyc, nie wyrządzał jeszcze zła; był już na ziemi i uczył ludzi uprawy manioku. Ale złe ziarno zasiał, być może. Nie wiedzieli. Wszystko wyglądało dobrze.
Wtedy to, pewnej nocy, gdy Tasurinczi spał, ugryzł go wampir. Wbił mu w twarz swoje dwa kły i chociaż Tasurinczi okładał go pięściami, ten nie chciał się oderwać. Musiał go rozszarpać, obryzgując się jego miękkimi kośćmi, lepkimi jak kupa. „To znak”, powiedział Tasurinczi. Ale co ten znak zapowiadał? Nikt go nie zrozumiał. Zagubił się albo jeszcze nie nastąpił czas mądrości. Nie odeszli. Zostali tam, czekali w strachu. Zanim wyrosły krzewy manioku, nim wzrosła kukurydza, nim dojrzały banany, przybyli Mashkowie. Nie zauważyli, jak przyszli, nie usłyszeli bicia w bębny z małpiej skóry. Nagle spadł na nich deszcz strzał, grotów, kamieni. Nagle wielkie płomienie ogarnęły ich domostwa. Nim zaczęli się bronić, wrogowie wiele głów już ścięli i wiele już kobiet porwali. I zabrali z sobą wszystkie kosze z solą, po którą oni wcześniej udali się na Górę. Ci, którzy tak odchodzili – wracali czy umierali? Któż to wie. Umierali, być może. Ich duch dodawał sił i zaciekłości rabusiom, może. Albo są tam nadal i błąkają się po lesie bezradni.
Któż może wiedzieć, ilu nie wróciło. Przeszytych strzałami, trafionych kamieniami, porażonych trucizną grotów i konających w śmiertelnych mdłościach. Po każdym napadzie Mashków i widząc, jak ludzi ubywa, Tasurinczi wskazywał na niebo: „Słońce opada”, mówił. „Coś złego zrobiliśmy. Znikczemnieliśmy, przebywając tak długo w jednym miejscu. Trzeba uszanować zwyczaj. Należy ponownie wrócić do czystości. Wędrujmy dalej”. I szczęśliwie, kiedy już mieli zniknąć, wracała mądrość. Wówczas zapominali o swych uprawach, domostwach, zapominali o wszystkim, co nie mieściło się w sakwach. Nakładali korale, wieńce, palili resztę i bijąc w bębny, śpiewając i tańcząc, ruszali przed siebie. Znowu i jeszcze raz. Wtedy słońce wstrzymywało swe opadanie pośród światów na niebie. Natychmiast czuli, jak się budzi, jak ogarnia je złość. „Znowu ogrzewa ziemię”, mówili. „Żyjemy”, mówili. I wciąż szli przed siebie.
I tak wędrujący ludzie dotarli wówczas do Góry. Była tam. Wysoka, czysta, pnąca się w górę, w górę aż ku Menkoripatsa, białej krainie chmur. Pięć roztańczonych rzek płynęło pośród słonych kamieni. Okalały Górę zagajniki porośnięte żółtą trawą, z gołąbkami i kuropatwami, figlarnymi myszkami i mrówkami o smaku miodu. Skały były z soli, gleba była z soli, dno rzek też było z soli. Ludzie ziemi napełniali kosze, sakwy, sieci, spokojni, pewni, że sól nigdy się nie skończy. Byli zadowoleni, wydaje się. Odchodzili, wracali, a soli przybywało i przybywało. Zawsze była sól dla tego, który po nią wchodził. Wielu wchodziło. Ludzie Ashaninka wchodzili, ludzie Amuesha, ludzie Piro i Yaminahua. Mashkowie wchodzili. Wszyscy znali Górę. Przybywaliśmy tam i wrogowie tam byli. Nie walczyliśmy. Nie było wojen ani polowań, lecz szacunek, mówią. Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem. Tak pewnie było, być może. Tak jak przy wodopojach i przy żerowiskach. Czy w owych leśnych ustroniach, tam gdzie ziemia jest słona, liżące ją zwierzęta walczą ze sobą? Kto widział, by na żerowisku pekari atakowało tapira albo kapibara ugryzła małpę shimbillo? Nic sobie nie robią. Spotykają się tam i tam zostają, każde w swoim miejscu, wylizując spokojnie z ziemi swoją porcję soli, piją wodę, póki nie zaspokoją głodu i pragnienia. Czy znalezienie żerowiska lub odkrycie wodopoju nie jest wspaniałe? Jak łatwo jest wówczas upolować zwierzynę. Jest tam, ufna, nie bacząc na nic, zajęta tylko lizaniem. Nie czuje kamienia, nie słyszy gwizdu strzały. Łatwa zdobycz. Góra była takim ludzkim żerowiskiem, wielkim ludzkim wodopojem. Miała swoją magię, być może. Ashaninkowie mówią, że jest święta, że wewnątrz kamienia rozmawiają duchy. Być może tak jest, być może rozmawiają. Ludzie przychodzili z koszami i sakwami i nikt na nich nie polował. Patrzyli na siebie, nic więcej. Była sól i szacunek dla wszystkich.