Выбрать главу

– Dała mi pół roku temu. Zawiadom mnie. Na razie.

Tse-tse posłała Neeve pocałunek i popędziła ulicą. Przypominała flaminga z tlenionymi złotymi włosami i zwariowanym makijażem, w jaskrawopurpurowym wełnianym żakiecie, czerwonych rajstopach i żółtych mokasynach.

* * *

W sklepie Betty znowu pomogła Neeve odwiesić rzeczy Ethel na stojak z gotowymi ubraniami w szwalni.

– To już przekracza nawet normalne roztrzepanie – powiedziała cicho, z głęboką zmarszczką zmartwienia wyżłobioną między brwiami. Myślisz, że miała wypadek? Może powinnyśmy zgłosić, że zaginęła.

Neeve ustawiła pudła z dodatkami obok wieszaka.

– Mogę poprosić Mylesa, żeby sprawdził raporty o wypadkach – powiedziała – ale jeszcze za wcześnie, by zgłaszać zaginięcie.

Staruszka uśmiechnęła się nagle.

– Może w końcu znalazła sobie faceta i wyjechali gdzieś na rozkoszny weekend.

Neeve zerknęła przez otwarte drzwi do działu sprzedaży. Pojawiła się pierwsza klientka i nowa sprzedawczyni pokazywała jej suknie w absolutnie nieodpowiednim stylu. Neeve przygryzła wargę. Wiedziała, że odziedziczyła po trosze wybuchowy temperament Renaty i powinna trzymać język na wodzy.

– Mam nadzieję, ze względu na Ethel – mruknęła, po czym z powitalnym uśmiechem podeszła do klientki i sprzedawczyni. – Marian, może przyniesiesz tę zieloną szyfonową suknię od della Rosy? – zaproponowała.

Ranek był bardzo ożywiony. Recepcjonistka wciąż wystukiwała numer pisarki. Ostatnim razem, kiedy zgłosiła brak odpowiedzi, Neeve pomyślała przelotnie, że jeśli Ethel rzeczywiście uciekła z ukochanym, nikt nie będzie wiwatował głośniej niż jej były mąż, który po dwudziestu dwóch latach wciąż wysyłał co miesiąc czek z alimentami.

* * *

W poniedziałki Denny Adler miał wolne. Planował spędzić ten dzień na śledzeniu Neeve Kearny, ale w niedzielę wieczorem wezwano go do publicznego telefonu w hotelowym holu.

Kierownik delikatesów zawiadomił, że Denny będzie musiał następnego dnia przyjść do pracy. Wyrzucił kelnera zza kontuaru.

– Sprawdzałem księgi i ten sukinsyn podbierał forsę z kasy. Potrzebuję ciebie.

Denny zaklął w duchu. Ale głupio by zrobił odmawiając.

– Przyjdę – obiecał nadąsany.

Odwiesił słuchawkę i pomyślał o Neeve Kearny, o uśmiechu, jakim go obdarzyła poprzedniego dnia, kiedy dostarczył lunch, o jej kruczoczarnych włosach otaczających twarz, o piersiach rysujących się pod modnym sweterkiem. Duży Charley mówił, że w poniedziałkowe popołudnia jeździła na Siódmą Aleję. To znaczy, że nie ma sensu łapać jej po pracy. Może i lepiej. Denny miał plany na poniedziałkowy wieczór w związku z kelnerką z baru naprzeciwko i nie chciał tego odwoływać.

Odwrócił się i ruszył wilgotnym, cuchnącym uryną korytarzem do swojego pokoju, myśląc: poniedziałek to twój szczęśliwy dzień, Kearny.

Szczęśliwy dzień, jeden dzień spóźnienia na cmentarz.

Poniedziałkowe popołudnia Neeve spędzała zwykle na Siódmej Alei. Uwielbiała barwny harmider dzielnicy odzieżowej, zatłoczone chodniki, ciężarówki dostawcze zaparkowane w podwójnych rzędach na wąskich uliczkach, zwinnych chłopców manipulujących w tłoku stojakami z odzieżą, ogólne wrażenie pośpiechu, ani chwili do stracenia.

Zaczęła tam przychodzić z matką, kiedy miała jakieś osiem lat. Wbrew żartobliwym sprzeciwom Mylesa Renata wzięła posadę na pół etatu w sklepie odzieżowym przy Siedemdziesiątej Drugiej, tylko dwie przecznice od ich mieszkania. Wkrótce podstarzała właścicielka przekazała jej zadanie zaopatrywania sklepu. Neeve wciąż widziała we wspomnieniach Renatę odmownie kręcącą głową, kiedy nadgorliwy projektant próbował ją przekonać, żeby zmieniła zdanie.

– Kiedy kobieta usiądzie w tej sukience, tył podjedzie jej do góry na plecach – odpowiadała matka z włoskim akcentem, który za każdym razem w chwilach podniecenia dźwięczał w jej głosie. – Kobieta powinna ubrać się, sprawdzić w lustrze, czy oczko jej nie poleciało w pończosze i czy nie wystaje halka, a potem zapomnieć, co ma na sobie. Ubranie musi leżeć jak druga skóra. – Wymawiała to „zkóóra”.

Ale miała również oko do nowych projektantów. Neeve wciąż przechowywała szpilkę z kameą, którą jeden z nich podarował Renacie. Wprowadziła jego linię pierwsza.

– Twoja mama pomogła mi się przebić – wspominał Jacob Gold. Piękna kobieta i znała się na modzie. Jak ty.

To był największy możliwy komplement z jego strony.

Dzisiaj, kiedy Neeve wędrowała od Siódmej Alei w stronę Zachodnich Trzydziestych, odczuwała nieokreślony niepokój. Coś w jej psychice pulsowało boleśnie niczym emocjonalny chory ząb. Mruknęła do siebie: Niedługo naprawdę zmienię się w przesądną Irlandkę, która zawsze „wyczuwa” kłopoty za rogiem.

W Artless Sportswear zamówiła lniane blezery i pasujące szorty bermudy.

– Lubię pastele – mruknęła – ale one potrzebują jakiegoś dynamitu.

– Proponujemy tę bluzkę. – Ekspedient z bloczkiem zamówień w ręku wskazał rząd bladych nylonowych bluzek z białymi guzikami.

– Nie. Nadają się pod szkolny mundurek. – Neeve przespacerowała się po sali wystawowej, a w końcu dostrzegła kolorowe jedwabne podkoszulki. – O to mi chodzi.

Wybrała kilka w barwne wzory i wróciła z nimi do kompletów.

– Ten z brzoskwiniowym; ten z fiołkowym. No, teraz do czegoś dochodzimy.

U Victora Costy wybrała romantyczne szyfony z dekoltem w łódkę, które powiewały na wieszakach. I jeszcze raz powróciła do niej matka. Renata w czarnej aksamitnej sukni od Victora Costy, wychodząca na sylwestrowe przyjęcie z Mylesem. Na szyi miała gwiazdkowy prezent od niego, naszyjnik z pereł z wisiorkiem wysadzanym brylancikami.

– Wyglądasz jak księżniczka, mamo – powiedziała wtedy Neeve. Tamta chwila wyryła się w jej pamięci. Była taka dumna z rodziców.

Wyprostowany i elegancki Myles, z przedwcześnie posiwiałymi włosami; Renata – smukła, z kruczoczarnymi lokami upiętymi w kok.

Następnego sylwestra niewielu gości przyszło do ich mieszkania. Ojciec Devin Stanton, który został teraz biskupem, i wujek Sal, wciąż usiłujący wyrobić sobie markę jako projektant. Herb Schwartz, zastępca Mylesa, z żoną. Renata nie żyła od siedmiu tygodni…

Neeve uświadomiła sobie, że ekspedient cierpliwie czeka przy jej łokciu.

– Bujam w obłokach – wyjaśniła – a teraz nie pora na to, prawda? Złożyła zamówienie, szybko załatwiła następne trzy hurtownie na swojej liście, a potem, gdy zapadał zmierzch, jak zwykle poszła odwiedzić wujka Sala.

Salony wystawowe Anthony’ego della Salvy wyrastały teraz w całej dzielnicy odzieżowej. Kolekcję sportową prezentowano przy Zachodniej Trzydziestej Siódmej Ulicy, dodatki na Zachodniej Trzydziestej Piątej, a wzorcownia znajdowała się przy Szóstej Alei. Neeve wiedziała jednak, że zastanie go w głównym biurze przy Zachodniej Trzydziestej Szóstej. Zaczynał tam w maciupkiej dwupokojowej klitce, a teraz zajmował trzy luksusowo wyposażone piętra. Anthony della Salva, dawniej Salvatore Esposito z Bronksu, był projektantem stawianym w jednym rzędzie z Billem Blassem, Calvinem Kleinem i Oscarem de la Rentą.

Neeve przecięła Trzydziestą Siódmą i ku swojej konsternacji znalazła się twarzą w twarz z Gordonem Steuberem. Nieskazitelnie ubrany w płową kaszmirową marynarkę, narzuconą na brązowo-beżowy szkocki pulower, ciemnobrązowe spodnie i mokasyny od Gucciego, z szopą kędzierzawych ciemnych włosów, szczupłą twarzą o regularnych rysach, szerokimi ramionami i wąską talią, Gordon Steuber łatwo mógł zrobić karierę jako model. Zamiast tego obecnie, nieco po czterdziestce, był szczwanym biznesmenem z niesamowitą smykałką do zatrudniania nieznanych młodych projektantów i wyzyskiwania ich, dopóki nie mogli sobie pozwolić na odejście.