Выбрать главу

– Kochanie, jesteś boska! – dobiegły słowa gdzieś zza pleców Neeve. Toni pokazała w uśmiechu wszystkie nieskazitelne korony.

– Carmen, zostawiłam ci chyba z tuzin wiadomości. Gdzieś się ukrywała?

Neeve zaczęła się wycofywać, ale Toni ją zatrzymała.

– Neeve, właśnie wszedł Jack Campbell. To ten wysoki facet w szarym garniturze. Może on wie, gdzie jest Ethel.

Zanim Neeve przedarła się przez całą salę, Jack Campbell był już otoczony gośćmi. Czekała, wysłuchując składanych mu gratulacji. Z treści rozmowy zorientowała się, że właśnie został prezesem i wydawcą u Givvonsa i Marksa, że kupił apartament przy Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy i że, jak sam zapewnił, uwielbia mieszkać w Nowym Jorku.

Oceniła go na sporo przed czterdziestką – był więc młody jak na zajmowane stanowisko. Włosy miał ciemnobrązowe i krótko obcięte. Podejrzewała, że dłuższe powinny się kręcić. Miał szczupłe, sprężyste ciało długodystansowca, chudą twarz, a oczy ciemnobrązowe tak jak włosy. Uśmiech Jacka wydawał się szczery i tworzył drobne zmarszczki w kącikach jego oczu. Podobało jej się, jak Campbell pochyla głowę, żeby wysłuchać starszego wydawcy, a potem odwraca się do kogoś innego bez cienia niegrzecznego pośpiechu.

Prawdziwa sztuka, pomyślała Neeve, zachowanie całkiem naturalne dla polityków, ale dla niewielu biznesmenów.

Mogła go obserwować nie zwracając niczyjej uwagi. Co takiego wydawało jej się znajome w Jacku Campbellu? Coś. Na pewno już go spotkała. Ale gdzie?

Przeszedł kelner i Neeve wzięła następny kieliszek. Drugi i ostatni, ale przynajmniej, popijając wino, sprawiała wrażenie zajętej.

– Neeve Kearny, prawda?

W chwili, kiedy odwróciła się do Jacka plecami, ten podszedł do niej, by się przypomnieć.

– Chicago, sześć lat temu. Wracałaś z nart, a ja byłem w podróży służbowej. Zaczęliśmy rozmawiać pięć minut przed wylądowaniem samolotu. Byłaś bardzo podekscytowana otwarciem sklepu odzieżowego. Jak ci poszło?

– Świetnie. – Neeve niejasno przypominała sobie wymianę zdań. Wyskoczyła z samolotu w wariackim pośpiechu, żeby złapać połączenie. Praca. Tak to jest. – A ty właśnie zaczynałeś robotę u nowego wydawcy?

– Tak.

– Jak widać, podjąłeś słuszną decyzję.

– Jack, chciałbym, żebyś poznał kilka osób. – Redaktor naczelny „W” ciągnął go za rękaw.

– Nie chcę cię zatrzymywać – powiedziała szybko Neeve. – Tylko jedno pytanie. Słyszałam, że pisze dla was książkę Ethel Lambston. Nie wiesz, gdzie mogę ją złapać?

– Mam jej domowy numer. Czy to pomoże?

– Dzięki, ja też mam. – Neeve uniosła rękę w szybkim geście odmowy. – Nie powinnam cię zatrzymywać.

Odwróciła się i wśliznęła w tłum, nagle znużona paplaniną głosów, czując, że to był długi dzień.

Jak zwykle tłumek ludzi czekających na taksówki blokował chodnik przed wejściem do hotelu. Neeve wzruszyła ramionami, przeszła do Piątej Alei i skierowała się w stronę śródmieścia. Wieczór był dość pogodny. Może iść skrótem przez park. Spacer do domu rozjaśni jej w głowie. Ale na Central Park South taksówka wyrzuciła pasażerów tuż pod jej nosem. Neeve zawahała się, a potem przytrzymała drzwi i wsiadła. Dalszy spacer na wysokich obcasach nagle stracił dla niej wszelki urok.

Nie widziała wyrazu rozczarowania na twarzy Denny’ego. Czekał cierpliwie przed hotelem St. Regis i szedł za Neeve po Piątej Alei. Kiedy skręciła w stronę parku, myślał już, że nadarza mu się doskonała okazja.

O drugiej nad ranem Neeve ocknęła się z głębokiego snu. Śniło jej się, że stoi przed szafą Ethel i sporządza spis. Spis.

– Mam nadzieję, że pot ją zalewa, gdziekolwiek jest.

To było to. Płaszcze. Sobole. Kurtka. Peleryna. Burberry. Biały płaszcz. Palto. Wszystkie wisiały na miejscu.

Ethel oddała artykuł w czwartek. Nikt jej nie widział w piątek. Oba dni były wietrzne i koszmarnie zimne. W piątek sypał śnieg. A wszystkie okrycia pisarki wisiały na miejscu w szafie…

* * *

Nicky Sepetti dygotał z zimna w wełnianej kamizelce, którą żona zrobiła mu na drutach w tym roku, kiedy poszedł do więzienia. Nadal pasowała w ramionach, ale zwisała luźno wokół pasa. Stracił w więzieniu piętnaście kilogramów.

Tylko jedna przecznica dzieliła jego dom od nabrzeża. Niecierpliwie potrząsając głową na troskliwą krzątaninę żony: „Nałóż szalik, Nicky, zapomniałeś, jak mocno wieje od oceanu” – pchnął frontowe drzwi i zamknął je za sobą. Zakręciło go w nosie od ostrego słonego powietrza. Odetchnął z przyjemnością. Wychował się w Brooklynie i matka często zabierała go autobusem na plażę Rockaway, żeby popływać. Trzydzieści lat temu kupił letni dom w Belle Harbor dla Marie i dzieciaków. Po procesie przeniosła się tam na stałe.

Siedemnaście lat, które skończyły się w zeszły piątek! Pierwszy głęboki oddech poza murami więzienia wywołał fale bólu w klatce piersiowej. „Niech pan unika zimna”, ostrzegali go lekarze.

Marie przygotowała wystawny obiad i napis: „Witaj w domu, Nicky”. Był taki skonany, że w połowie posiłku poszedł do łóżka. Zadzwoniły dzieci, Nick junior i Tessa. „Tatusiu, kochamy cię”, powiedzieli.

Nie pozwolił, żeby go odwiedzali w więzieniu. Tessa właśnie zaczynała studia, kiedy poszedł siedzieć. Teraz miała trzydzieści dwa lata, dwójkę dzieci i mieszkała w Arizonie. Mąż nazywał ją Theresa. Nick junior zmienił nazwisko na Damiano, panieńskie nazwisko Marie. Nicholas Damiano, dyplomowany księgowy w Connecticut.

– Nie przyjeżdżajcie teraz – ostrzegł ich Nicky. – Zaczekajcie, aż prasa przestanie węszyć.

Przez cały weekend zostali z Marie w domu, dwoje milczących obcych ludzi, podczas gdy kamery telewizyjne tylko czekały na jego wyjście.

Ale dzisiaj rano kamery zniknęły. Wczorajsza wiadomość. Oto, czym się stał. Chorym byłym więźniem. Nicky wciągnął słone powietrze i poczuł, jak wypełnia mu płuca.

Łysy facet w jednym z tych zwariowanych dresów podbiegł do niego i przystanął.

– Miło pana widzieć, panie Sepetti. Świetnie pan wygląda.

Nicky zmarszczył brwi. Nie chciał wysłuchiwać takiego gadania. Wiedział, jak wygląda. Pół godziny wcześniej, po prysznicu, dokładnie i bezlitośnie obejrzał się w lustrze łazienki. Całkiem wyłysiał na czubku głowy, ale po bokach została mu jeszcze gęsta obwódka. Kiedy zaczynał odsiadkę, włosy miał czarne z nitkami siwizny – szpakowate, jak mówił fryzjer. Teraz te resztki przybrały odcień wyblakłej szarości albo brudnawej bieli, do wyboru. Dalsze oględziny również nie wypadły najlepiej. Wyłupiaste oczy, które zawsze go złościły, nawet kiedy był młodszy i całkiem przystojny, teraz wystawały jak u żaby. Cienka zaogniona blizna na policzku odcinała się od bladej skóry. Utrata wagi nie poprawiła mu kondycji. Ciało wydawało się obwisłe, jak poduszka, z której wyjęto połowę pierza. Mężczyzna przed sześćdziesiątką. Miał czterdzieści dwa lata, kiedy go zamknęli.

– Tak, wyglądam świetnie – burknął. – Dziękuję.

Wiedział, że facet blokujący chodnik i szczerzący wielkie zęby w nerwowym uśmiechu mieszka dwa lub trzy domy dalej, ale nie pamiętał jego nazwiska. Widocznie w jego głosie zabrzmiała irytacja, bo biegaczowi zrzedła mina.