Intrygująca perspektywa. Jadąc do domu w kwietniowe popołudnie, Kitty odczuwała narastające zniecierpliwienie. Pora zacząć żyć. Skręciła z Lincoln Avenue i uśmiechnęła się widząc własny dom, przycupnięty wysoko na łuku Grand View Circle, imponujący biały kolonialny budynek z czarnymi okiennicami.
W środku przeszła przez pokoje na parterze, zapalając światła, potem włączyła gazowy kominek w gabinecie. Kiedy Michael żył, rozpalał piękny ogień, wprawnie piętrzył kłody nad podpałką i regularnie dokładał drewna, aż zapach hikory wypełniał pokój. Chociaż Kitty bardzo się starała, nie potrafiła porządnie rozpalić w kominku, więc przepraszając w duchu Michaela, kazała zainstalować gazowy palnik.
Weszła na górę do głównej sypialni, którą urządziła w kolorach brzoskwini i bladej zieleni, wzór skopiowany z muzealnego gobelinu. Ściągnęła szarą wełnianą sukienkę, myśląc, żeby wziąć prysznic i przebrać się w wygodną piżamę i szlafrok. Zły nawyk, skarciła się stanowczo. Przecież dopiero szósta.
Zamiast tego wyciągnęła z szafy szafirową bluzę sportową i sięgnęła po tenisówki.
– Od tej chwili wracam do biegania – zapowiedziała na głos.
Ruszyła swoją zwykłą trasą: Grand View do Lincoln Avenue, następnie w kierunku miasta, okrążyć dworzec autobusowy i z powrotem do domu. Z miłym poczuciem spełnionego obowiązku wrzuciła bluzę i bieliznę do kosza z praniem w łazience, wzięła prysznic, nałożyła domową piżamę i przejrzała się w lustrze. Zawsze była szczupła i zachowała dość dobrą figurę. Włosy wyglądały całkiem naturalnie. Kolorystka w salonie piękności dobrała farbę do jej własnego rudego odcienia. Nieźle, powiedziała Kitty do swojego odbicia, ale bogowie, za dwa lata stuknie mi sześćdziesiątka!
Czas na wiadomości o siódmej i obowiązkowa pora na sherry. Kitty przeszła przez sypialnię w stronę holu i zorientowała się, że nie zgasiła światła w łazience. Kto nie trwoni, ten nie zbiednieje, a zresztą elektryczność należy oszczędzać. Pośpieszyła więc z powrotem i sięgnęła do przełącznika. Palce jej zdrętwiały. Rękaw niebieskiej bluzy zwisał z kosza na brudy. Strach jak zimna stalowa obręcz ścisnął ją za gardło, w ustach jej zaschło. Czuła, jak włosy na karku stają dęba. Ten rękaw. Powinna z niego wystawać ręka. Wczoraj. Kiedy koń ją poniósł. Ten odłamek plastiku, który drasnął ją w policzek. Ten rozmazany obraz niebieskiej tkaniny i ręki. Nie zwariowała. Widziała rękę.
Kitty zapomniała włączyć wiadomości o siódmej. Zamiast tego usiadła przed kominkiem, skulona na kanapie, popijając sherry. Ani ogień, ani sherry nie mogły usunąć zimna obejmującego jej ciało. Czy powinna zadzwonić na policję? Załóżmy, że się pomyliła. Wyjdzie na idiotkę.
Nie pomyliłam się, powiedziała sobie, ale zaczekam do jutra. Pojadę z powrotem do parku i przejdę się w tym miejscu. Widziałam rękę, ale temu, do kogo należała, nic już nie pomoże.
– Mówisz, że bratanek Ethel u niej mieszka? – zapytał Myles, napełniając wiaderko lodem. – Więc pożyczył trochę pieniędzy, a potem oddał. Takie rzeczy się zdarzają.
Po raz kolejny rozsądne wyjaśnienie okoliczności zniknięcia pisarki, jej zimowych okryć i teraz studolarówek sprawiło, że Neeve poczuła się trochę głupio. Dobrze, że nie powiedziała jeszcze Mylesowi o spotkaniu z Jackiem Campbellem. Po powrocie do domu przebrała się w niebieskie jedwabne spodnie i pasującą do nich bluzkę z długimi rękawami. Oczekiwała, że ojciec powie: „Ale się wystroiłaś do roboty”. Zamiast tego oczy mu złagodniały, kiedy weszła do kuchni.
– Twoja matka zawsze ślicznie wyglądała w niebieskim – zauważył. Z wiekiem robisz się coraz bardziej do niej podobna.
Neeve sięgnęła po książkę kucharską Renaty. Zamierzała podać cienko pokrojoną szynkę z melonem, pasta z pesto, solę faszerowaną krewetkami, mieszankę młodych warzyw, sałatkę z arugula i endywii, ser i ciasto. Przekartkowała książkę, aż dotarła do strony ze szkicami. Znowu ominęła je wzrokiem i skupiła się na ręcznie nagryzmolonych instrukcjach matki co do czasu pieczenia soli.
Uznawszy, że wszystko jest dobrze zorganizowane, podeszła do lodówki i wyjęta słoik kawioru. Myles patrzył, jak układa małe grzaneczki na drewnianym talerzu.
– Nigdy tego nie polubiłem – wyznał. – Wiem, że mam plebejski gust.
– Wcale nie jesteś plebejski. – Neeve nałożyła kawior na trójkątną grzankę. – Ale dużo tracisz.
Przyjrzała mu się z uznaniem. Włożył granatową marynarkę, szare spodnie, jasnobłękitną koszulę i ładny czerwono-niebieski krawat, który dała mu na Gwiazdkę. Przystojny facet, pomyślała, a co najlepsze, nigdy by nie zgadła, że był taki chory. Powiedziała mu to.
Myles sięgnął po grzankę z kawiorem i nieufnie wsunął ją do ust.
– Wciąż mi nie smakuje – stwierdził i dodał: – Czuję się dobrze, a bezczynność działa mi na nerwy. Podpytywali mnie, czy nie chciałbym kierować Agencją do Zwalczania Narkotyków w Waszyngtonie. Musiałbym jednak spędzać tam większość czasu. Co ty na to?
Neeve wydała okrzyk i zarzuciła mu ramiona na szyję.
– To cudownie. Zgódź się. W takiej pracy naprawdę możesz się wykazać.
Nuciła, niosąc kawior i talerz sera brie do salonu. Gdyby jeszcze znalazła się Ethel Lambston. Właśnie próbowała odgadnąć, jak szybko Jack Campbell do niej zadzwoni, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Dwaj zaproszeni gości przyszli razem.
Biskup Devin Stanton należał do tych nielicznych duchownych, którzy nawet w życiu prywatnym czuli się swobodniej w koloratce niż w sportowej marynarce. Przerzedzone miedziane włosy przetykane siwizną okalały łysiejącą czaszkę. Za okularami w srebrnych oprawkach bladobłękitne oczy promieniowały ciepłem i inteligencją. Wysoka, chuda sylwetka poruszała się szybko jak żywe srebro. Neeve zawsze odnosiła niemiłe wrażenie, że biskup potrafi czytać w jej myślach, oraz przyjemne odczucie, że pochwala to, co odczytał. Pocałowała go serdecznie.
Anthony della Salva znowu wyglądał olśniewająco w swojej własnej kreacji. Włożył grafitowy garnitur z włoskiego jedwabiu. Elegancki krój maskował dodatkowe kilogramy obciążające jego zawsze zaokrąglone ciało. Neeve zapamiętała uwagę Mylesa, że Sal przypomina mu dobrze odżywionego kota. Porównanie pasowało jak ulał. Czarne włosy, nietknięte siwizną, błyszczały równie mocno jak lśniące mokasyny od Gucciego. Obliczanie kosztów ubrań stało się drugą naturą Neeve. Doszła do wniosku, że garnitur wujka kosztowałby w detalu jakieś półtora tysiąca.
Jak zwykle Sal tryskał dobrym humorem.
– Dev, Myles, Neeve, troje moich ulubieńców, nie licząc mojej obecnej dziewczyny, ale z pewnością włączając moje byłe żony. Dev, myślisz, że nasza matka Kościół przyjmie mnie z powrotem, kiedy się zestarzeję?
– Syn marnotrawny winien powrócić skruszony i w łachmanach – odparł sucho biskup.
Myles zaśmiał się i objął obu przyjaciół za ramiona.
– Boże, dobrze znowu spotkać się z wami. Czuję się jak dawniej w Bronksie. Ciągle pijesz wódkę Absolut, czy przerzuciłeś się na coś bardziej stylowego?
Wieczór rozpoczęto jak zwykle w przyjemny, niezobowiązujący sposób, który stał się już rytuałem. Dyskusja nad propozycją drugiego martini, wzruszenie ramion: „czemu nie, przecież nie tak często się spotykamy” biskupa, „dla mnie wystarczy” Mylesa, nonszalanckie „oczywiście” Sala. Rozmowa zeszła z bieżącej polityki („Czy burmistrz znowu wygra wybory?”) na problemy Kościoła („Nie można kształcić dziecka w szkole parafialnej za mniej niż tysiąc sześćset dolarów rocznie. Boże, pamiętacie, jak chodziliśmy do Świętego Franciszka Ksawerego i nasi rodzice płacili dolara miesięcznie? Parafia utrzymywała szkołę z gry w bingo”), lamenty Sala nad zagranicznym importem („Jasne, powinniśmy popierać pracę związkową, ale możemy mieć ubrania szyte w Korei i Hongkongu za jedną trzecią tej ceny. Jeśli nie znajdziemy tańszych podwykonawców, przepłacimy. Jeśli znajdziemy, narazimy się związkom”) i suchy komentarz Mylesa: „Nadal uważam, że nie wiemy nawet o połowie mafijnej forsy na Siódmej Alei”.