Выбрать главу

Wyszła. Doug z poszarzałą twarzą osunął się na kanapę. Komu jeszcze ta gaduła Ethel opowiedziała o jego zwyczaju podbierania pieniędzy z alimentów?

Kiedy Ruth wyszła na ulicę, pomachała do niej jakaś kobieta stojąca na stopniach budynku. Wyglądała na niewiele po czterdziestce. Ruth zauważyła, że tamta ma modnie rozwichrzone blond włosy, elegancki pulower i wąskie spodnie, a jej twarz wyrażała niepohamowaną ciekawość.

– Przepraszam, że panią zaczepiani – powiedziała. – Jestem Georgette Wells, sąsiadka Ethel, i martwię się o nią.

Chuda nastolatka otworzyła drzwi, z łomotem zbiegła po schodach i stanęła obok Georgette. Jej bystre oczy dokładnie obejrzały Ruth i odnotowały, że stała przed wejściem do mieszkania Ethel.

– Czy pani jest przyjaciółką pani Lambston? – zapytała.

Ruth natychmiast odgadła, że właśnie ta dziewczynka wyszydziła Seamusa. Gwałtowna odraza zmieszana z zimnym, lepkim strachem ścisnęła ją w żołądku. Dlaczego ta kobieta martwiła się o Ethel? Ruth pomyślała o morderczej furii na twarzy męża, kiedy opowiadał, jak była żona wsunęła mu do kieszeni banknot studolarowy. Pomyślała o wysprzątanym mieszkaniu, z którego właśnie wyszła. Ileż to razy Seamus jej mówił, że każdy pokój, przez który przeszła Ethel, wyglądał jak po wybuchu bomby atomowej. Ethel Lambston nie przebywała ostatnio w tym mieszkaniu.

– Tak – potwierdziła Ruth, siląc się na przyjazny ton. – Zdziwiłam się, że Ethel nie ma, ale czy to powód do zmartwienia?

– Dana, marsz do szkoły – rozkazała matka dziewczynki. – Znowu się spóźnisz.

Tamta się nadąsała.

– Chcę posłuchać.

– No dobrze, dobrze – rzuciła niecierpliwie Georgette i odwróciła się do Ruth. – Coś dziwnego się dzieje. W zeszłym tygodniu Ethel złożył wizytę jej były. Zwykle przychodzi tylko piątego każdego miesiąca, jeśli nie wysłał alimentów pocztą. Więc kiedy zobaczyłam, jak kręcił się tutaj w zeszły czwartek po południu, pomyślałam, że to dziwne. Przecież był dopiero trzydziesty, więc dlaczego chciał płacić wcześniej? No i powiem pani, że doszło do karczemnej awantury! Wyraźnie słyszałam, jak na siebie wrzeszczeli.

Ruth zdołała zapanować nad głosem.

– I co mówili?

– No, słyszałam tylko wrzaski, ale nie mogłam rozróżnić słów. Zaczęłam już schodzić po schodach na wypadek, gdyby Ethel miała kłopoty…

Nie, chciałaś lepiej wszystko słyszeć, pomyślała Ruth.

– …ale wtedy zadzwonił telefon i to była moja matka, dzwoniła z Cleveland w sprawie rozwodu mojej siostry i dopiero po godzinie przerwała, żeby nabrać tchu. Do tej pory awantura się skończyła. Zadzwoniłam do Ethel. Ona zawsze się wyśmiewa ze swojego byłego. Cudownie potrafi go naśladować, wie pani? Ale nie odbierała, więc pomyślałam, że wyszła. Wie pani, jaka jest Ethel… zawsze gdzieś pędzi. Ale zwykle mnie uprzedza, jeśli zamierza wyjechać na dłużej, a tym razem nie powiedziała ani słowa. Teraz jej bratanek tam mieszka i to naprawdę dziwne. Georgette Wells skrzyżowała ramiona. – Trochę zimno, prawda? Zwariowana pogoda. Pewnie przez ten sprej do włosów w warstwie ozonowej. W każdym razie – ciągnęła, podczas gdy Ruth wpatrywała się w nią, a Dana łowiła każde słowo – miałam bardzo dziwne przeczucie, że coś się stało Ethel i ten palant, jej były mąż, maczał w tym palce.

– I nie zapominaj, mamo – wtrąciła Dana – że wrócił w środę i wyglądał, jakby czegoś się bał.

– Miałam do tego dojść. Widziałaś go w środę. To było piątego, więc pewnie dostarczył czek. Potem ja widziałam go wczoraj. No, niech mi pani powie, po co tu wracał? I nikt nie widział Ethel. No więc tak sobie myślę, że ten facet coś jej zrobił i zostawił ślady, dlatego się wystraszył. Georgette Wells z triumfalnym uśmiechem zakończyła swoją historię. Jako dobra przyjaciółka Ethel – zwróciła się do Ruth – niech mi pani poradzi. Czy powinnam zadzwonić na policję i powiedzieć im, że podejrzewam, iż moja sąsiadka została zamordowana?

W piątek rano Kitty Conway odebrała telefon ze szpitala. Jeden z kierowców wolontariuszy zachorował. Czy mogłaby go zastąpić?

Wróciła do domu dopiero późnym popołudniem, przebrała się w dres i buty do biegania, wsiadła do samochodu i ruszyła w kierunku Morrison State Park. Cienie już się wydłużały i przez całą drogę dyskutowała ze sobą, czy nie zaczekać do jutra rana, ale odważnie jechała dalej, aż do parku. Przez ostatnich kilka dni słońce wysuszyło parking i prowadzące od niego ścieżki, ale na gęsto zalesionych terenach ziemia wciąż była wilgotna.

Kitty obeszła stajnię, próbując znaleźć szlak, na którym poniósł ją koń czterdzieści osiem godzin wcześniej. Ale ku swojemu zmartwieniu odkryła, że zupełnie nie wie, którą trasę wybrać.

– Absolutny brak poczucia kierunku – mruknęła, kiedy gałąź chlasnęła ją po twarzy.

Przypomniała sobie, jak Mikę rysował drobiazgowe szkice pokazujące skrzyżowania i punkty orientacyjne za każdym razem, kiedy jechała sama w nieznane miejsce.

Po czterdziestu zmarnowanym minutach, z obolałymi nogami, w przemoczonych i zabłoconych tenisówkach, musiała przyznać się do klęski. Zatrzymała się na odpoczynek na polance, gdzie uczniowie ze szkółki jeździeckiej robili przerwę na przegrupowanie. Nie widziała innych spacerowiczów i nie słyszała żadnych jeźdźców na szlaku. Słońce prawie zaszło. Chyba zwariowałam, pomyślała. Nie powinnam chodzić sama po lesie. Wrócę tutaj jutro.

Wstała i ruszyła z powrotem. Zaraz, pomyślała, to było gdzieś tutaj. Skręciłam w prawo na rozwidleniu i pojechałam w górę po stoku. Gdzieś tutaj ta cholerna szkapa postanowiła bryknąć.

Wiedziała, że się nie myli. Bliskość celu w połączeniu z narastającym lękiem przyprawiły ją o gwałtowne bicie serca. Podczas bezsennej nocy jej umysł przypominał rozbujane wahadło. Naprawdę widziała rękę… Powinna zawiadomić policję… Śmieszne. Coś jej się przywidziało. Wyjdzie na idiotkę. Powinna zadzwonić z anonimową informacją na posterunek i nie mieszać się do tego. Nie. Załóżmy, że miała rację, a oni namierzą jej telefon. W końcu wróciła do pierwotnego planu. Sama sprawdzi.

Dwadzieścia minut zabrało jej pokonanie odległości, którą koń przebiegł w pięć minut. Tutaj ten głupi zwierzak zaczął skubać porosty, przypomniała sobie. Szarpnęła za wodze, a koń ruszył tędy, prosto na dół.

„Tędy” – oznaczało stromą skalistą pochyłość. W gęstniejącej ciemności Kitty zaczęła schodzić po stoku. Kamienie wyślizgiwały jej się spod tenisówek, raz nawet straciła równowagę, upadła i obtarła sobie rękę. Tylko tego mi brakowało, pomyślała. Pomimo zimna na czoło wystąpiły jej kropelki potu. Otarła je dłonią umazaną błotem spomiędzy kamieni. Nigdzie nie widziała ani śladu niebieskiego rękawa.

W połowie drogi dotarła do wielkiego głazu i zatrzymała się, żeby na nim odpocząć. Zwariowałam, pomyślała. Dzięki Bogu, że nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki i nie zadzwoniła na policję. Odsapnie i wraca do domu wziąć prysznic.

– Nie rozumiem, dlaczego ludzie lubią piesze wycieczki – powiedziała na głos.

Po chwili, kiedy odzyskała oddech, wytarła dłonie o swój jasnozielony dres. Prawą ręką oparła się o krawędź głazu, żeby wstać. I coś poczuła.

Spojrzała w dół. Chciała wrzasnąć, ale wydała tylko cichy, niedowierzający jęk. Palcami dotykała innych palców, wymanikiurowanych, z paznokciami pokrytymi ciemnoczerwonym lakierem, przytrzymywanych w górze przez luźne kamienie, obramowanych niebieskim rękawem, który zapisał się w podświadomości Kitty, ze strzępkiem plastiku niczym żałobna opaska otaczająca smukły, bezwładny nadgarstek.