– Rozumiem. Nie tracisz czasu, co? Polubiłem go, Neeve. Neeve nalała soku pomarańczowego.
– Nie rób sobie wielkich nadziei. Maklera też polubiłeś.
– Nie mówiłem, że go lubię. Mówiłem, że wyglądał na porządnego człowieka. To różnica. – Myles przestał się droczyć. – Neeve, tak sobie myślę, że sensowniej będzie, jeśli najpierw pojedziesz do okręgu Rockland i pogadasz z tamtejszymi detektywami, zanim dopadną cię nasi chłopcy. Jeśli masz rację, ubranie Ethel Lambston pochodzi z twojego sklepu. Więc ustalmy to w pierwszej kolejności. Uważam, że następnie powinnaś dokładnie przeczesać jej szafę i sprawdzić, czego jeszcze brakuje. Wiemy, że wydział zabójstw chce to zwalić na byłego męża, ale niczego nie wolno przesądzać z góry.
Zabrzęczał domofon. Neeve podniosła słuchawkę. To był Jack.
– Już schodzę – powiedziała.
– O której chcesz jechać do okręgu Rockland? – zapytała Mylesa. Naprawdę muszę dzisiaj zajrzeć do pracy.
– Wczesne popołudnie wystarczy. – Widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał: – Kanał jedenasty nadaje na żywo relację z pogrzebu Nicky’ego Sepettiego. Chcę siedzieć w pierwszym rzędzie.
Denny zajął swoje stanowisko o siódmej rano. O siódmej dwadzieścia dziewięć zobaczył wysokiego faceta w dresie wchodzącego do Schwab House. Po kilku minutach Neeve Kearny wyszła razem z nim i ruszyli biegiem w stronę parku. Denny zmełł w zębach przekleństwo. Gdyby tylko była sama. Mógł ją dogonić na skróty. W parku było prawie całkiem pusto, mógł ją załatwić wszędzie. Wymacał pistolet w kieszeni. Wczoraj wieczorem, kiedy wrócił do domu, Duży Charley czekał na niego w wozie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Opuścił szybę i podał mu brązową papierową torbę. Denny wziął ją i wyczuł w środku kształt pistoletu.
– Kearny zaczyna sprawiać poważne kłopoty – powiedział Duży Charley. – Już nie ma znaczenia, czy to będzie wyglądało na wypadek. Każdy sposób jest dobry, tylko ją skasuj.
Teraz Adlera kusiło, żeby pójść za nimi do parku i załatwić oboje. Ale Duży Charley byłby niezadowolony.
Denny ruszył w przeciwnym kierunku. Dzisiaj miał na sobie rozciągnięty sweter, który zwisał mu do kolan, podarte spodnie z diagonalu, skórzane sandały i wełnianą czapkę, niegdyś jaskrawożółtą. Pod czapką nosił siwą perukę; kosmyki tłustych siwych włosów lepiły mu się do czoła. Wyglądał jak ćpun z wypalonym mózgiem. W drugim przebraniu wyglądał na pijaka. Ale w ten sposób nikt nie zapamięta konkretnego osobnika, który kręcił się pod domem Neeve Kearny.
Wrzucając żeton do bramki metra przy Siedemdziesiątej Drugiej, Denny pomyślał: Powinienem obciążyć Charleya kosztami tych wszystkich ubrań na zmianę.
Neeve i Jack weszli do parku przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy i pobiegli na wschód, a potem na północ. Kiedy zbliżali się do Metropolitan Museum, Neeve instynktownie skręciła na zachód. Nie chciała oglądać miejsca, gdzie zginęła jej matka. Ale na widok zdziwionej miny Jacka powiedziała:
– Przepraszam, ty prowadzisz.
Próbowała rezolutnie patrzeć przed siebie, ale nie mogła się powstrzymać od zerkania na polankę wśród jeszcze nagich drzew. Tamtego dnia mama nie przyszła odebrać jej ze szkoły. Dyrektorka, siostra Maria, kazała jej czekać i zaproponowała, żeby odrabiała lekcje. Dochodziła piąta, kiedy Myles po nią przyszedł. Wtedy już przeczuwała, że coś się stało. Mama nigdy się nie spóźniała. Gdy tylko podniosła wzrok i zobaczyła ojca, stojącego nad nią z zaczerwienionymi oczami, z twarzą pełną udręki i żalu, od razu zrozumiała. Wyciągnęła do niego ręce. „Czy mama nie żyje?” „Moje biedne dziecko – powiedział Myles, podniósł ją i przytulił. – Moje biedne dziecko”.
Neeve poczuła napływające do oczu łzy. Gwałtownie przyśpieszyła, mijając cichą alejkę obok przybudówki muzeum mieszczącej egipską kolekcję. Dobiegła prawie do jeziorka, zanim zwolniła.
Jack dotrzymywał jej kroku. Teraz wziął ją za ramię.
– Neeve?
To było pytanie. Kiedy skręcili na zachód, a potem na południe, stopniowo zwalniając do szybkiego marszu, opowiedziała mu o Renacie.
Wyszli z parku na Siedemdziesiątą Dziewiątą Ulicę. Ostatnie kilka przecznic do Schwab House szli obok siebie, ze splecionymi dłońmi.
Kiedy w sobotę o siódmej rano Ruth włączyła radio, usłyszała wiadomość o śmierci Ethel. O północy wzięła tabletkę nasenną i przez następne godziny spała ciężkim, narkotycznym snem, pełnym słabo zapamiętanych koszmarów. Seamus aresztowany, Seamus na procesie. Ta diablica Ethel zeznaje przeciwko niemu. Przed laty Ruth pracowała w kancelarii adwokackiej i doskonale się orientowała, jakie zarzuty można postawić Seamusowi.
Lecz kiedy słuchała wiadomości, wypuściwszy z drżących palców filiżankę z herbatą, dodała w myślach jeszcze jeden zarzut: morderstwo.
Odepchnęła krzesło od stołu i pobiegła do sypialni. Mąż właśnie się obudził. Potrząsając głową, przesunął ręką po twarzy w charakterystycznym geście, który zawsze ją irytował.
– Zabiłeś ją! – wrzasnęła. – Jak mam ci pomóc, skoro nie mówisz mi prawdy!
– Co ty wygadujesz?
Gwałtownie włączyła radio. Spiker opisywał, jak i gdzie znaleziono ciało Ethel.
– Od lat zabierałeś dziewczynki na pikniki do parku! – zawołała. Znasz to miejsce jak własną kieszeń. Więc powiedz mi prawdę! Czy pchnąłeś ją nożem?
Godzinę później, sparaliżowany ze strachu, Seamus jakoś dotarł do pracy. Znaleziono ciało Ethel. Wiedział, że policja przyjdzie po niego.
Wczoraj Brian, dzienny barman, pracował na dwie zmiany. Jako demonstrację swojego niezadowolenia zostawił lepki i brudny kontuar. Wietnamski chłopak, który zajmował się kuchnią, był już na miejscu. Przynajmniej on palił się do pracy.
– Na pewno powinien pan przychodzić, panie Lambston? – zapytał. – Ciągle bardzo źle pan wygląda.
Seamus próbował przypomnieć sobie pouczenia Ruth. „Powiedz, że złapałeś grypę. Nigdy nie zwalniasz się z pracy. Muszą uwierzyć, że wczoraj naprawdę byłeś chory, że chorowałeś przez cały weekend. Muszą uwierzyć, że w zeszły weekend nie wychodziłeś z mieszkania. Rozmawiałeś z kimś? Czy ktoś cię widział? Ta sąsiadka na pewno im powie, że przychodziłeś tam kilka razy w ubiegłym tygodniu”.
– Cholerne zarazki dają mi w kość – wymamrotał. – Wczoraj było źle, ale w weekend naprawdę się pochorowałem.
Ruth zadzwoniła o dziesiątej. Wysłuchał i jak dziecko powtórzył słowo po słowie, co mu mówiła.
Otworzył lokal o jedenastej. W południe zaczęli napływać starzy bywalcy, którzy jeszcze mieszkali w okolicy.
– Seamus – zahuczał jeden z nich, marszcząc jowialną twarz w uśmiechu – smutna nowina o biednej Ethel, ale wspaniale, że już nie musisz płacić alimentów. Firma stawia?
O drugiej, zaraz po lunchu, kiedy dość duży ruch zaczął słabnąć, dwaj mężczyźni weszli do baru. Jeden, rumiany i masywnie zbudowany facet po pięćdziesiątce, mógł równie dobrze nosić na czole napis: „glina”. Jego partner, smukły Hiszpan, nie miał jeszcze trzydziestki. Przedstawili się jako detektywi O’Brien i Gomez z dwudziestego komisariatu.
– Panie Lambston – zagadnął cicho O’Brien – czy wiadomo panu, że pańska była żona Ethel Lambston została znaleziona w Morrison State Park i że padła ofiarą zabójstwa?
Seamus chwycił brzeg baru tak mocno, że kostki mu pobielały. Kiwnął głową, niezdolny do mówienia.
– Zechce pan wstąpić na komendę główną? – zapytał detektyw O’Brien. Odchrząknął. – Chcemy z panem wyjaśnić parę spraw.