Ocknął się czując, że ktoś szturcha go małą rączką. „Chodź ze mną”, szepnął mu do ucha jakiś głos ciężko akcentowanym angielskim. Ledwie mógł myśleć pomiędzy falami bólu pulsującego w głowie. Skorupa zaschniętej krwi zakleiła mu oczy. Na zewnątrz było ciemno jak w grobie. Odgłosy strzelaniny dochodziły z daleka, z lewej strony. Mała – jakoś zorientował się, że to dziewczynka – poprowadziła go pustymi alejkami. Pamiętał, że zastanawiał się, dokąd idą i dlaczego jest sama. Słyszał szuranie swoich wojskowych butów na kamiennych stopniach, skrzypienie zardzewiałej bramy, a potem szybki, natarczywy szept i wyjaśnienia dziecka. Teraz dziewczynka mówiła po włosku. Myles nie rozumiał ani słowa. Potem poczuł, że ktoś go podtrzymuje i kładzie na łóżku. Tracił przytomność i odzyskiwał, świadomy łagodnych rąk, które obmywały i bandażowały mu głowę. Pierwsze wyraźne wspomnienie miało związek z wojskowym lekarzem, który go badał. „Nawet nie wiesz, jakie miałeś szczęście – usłyszał. – Wczoraj odepchnęli nas do tyłu. Niedobrze dla tych, którzy nie dali rady się wyrwać”.
Po wojnie skorzystał ze specjalnych ulg dla weteranów i poszedł na studia. Kampus Fordham Rose Hill znajdował się zaledwie parę kilometrów od Bronksu, gdzie Myles dorastał. Jego ojciec, kapitan policji, traktował to sceptycznie.
– I tak ledwie cię przepchnęliśmy przez szkole średni;) zauważył. Nie żeby ci brakowało rozumu, ale kijem nie można cię zapędzić do książki.
Cztery lata później, zrobiwszy dyplom z wyróżnieniem, Myles poszedł do szkoły prawniczej. Ojciec był zachwycony, ale ostrzegał:
– Ciągle masz w sobie gliniarza. Nie zapominaj o tym gliniarzu, kiedy zdobędziesz swoje wymyślne stopnie naukowe.
Szkoła prawa. Biuro prokuratora okręgowego. Prywatna praktyka. To wtedy uświadomił sobie, że dobry adwokat zbyt łatwo może wybronić winowajcę od kary. Nie mógł się z tym pogodzić i skwapliwie skorzystał z okazji, żeby zostać prokuratorem.
To było w 1958 roku. Miał trzydzieści siedem lat. W tym czasie spotykał się z wieloma dziewczynami i patrzył, jak jedna po drugiej wychodzą za mąż. Ale za każdym razem, kiedy sam był bliski decyzji, jakiś głos szeptał mu do ucha: „To nie wszystko. Zaczekaj”.
Pomysł podróży do Włoch rodził się stopniowo. „Chociaż tam do ciebie strzelali, to jeszcze nie znaczy, że zwiedziłeś Europę”, powiedziała jego matka, kiedy przy obiedzie w domu nieśmiało wspomniał o swoich planach. A potem zapytała: „Czemu nie odszukasz tej rodziny, która cię ukryła w Pontici? Wątpię, czy wtedy mogłeś im podziękować w takim stanie”.
Do końca życia błogosławił matkę za tę radę. Ponieważ kiedy zapukał do ich drzwi, otworzyła mu Renata. Renata, która miała teraz dwadzieścia trzy lata, nie dziesięć. Renata, wysoka i smukła, którą przewyższał ledwie o pół głowy. Renata, która w tak niewiarygodny sposób powiedziała: „Wiem, kim jesteś. Przyprowadziłam cię do domu tamtej nocy”. „Jak możesz mnie pamiętać?” – zapytał zdziwiony. „Ojciec zrobił mi zdjęcie z tobą, zanim cię zabrali. Zawsze trzymam je na toaletce”.
Pobrali się trzy tygodnie później. Nastąpiło jedenaście najszczęśliwszych lat jego życia.
Myles podszedł do okna i wyjrzał. Według kalendarza wiosna przyszła przed tygodniem, ale nikt się nie pofatygował, by zawiadomić o tym Matkę Naturę. Myles próbował zapomnieć, jak bardzo Renata lubiła spacery po śniegu.
Opłukał filiżankę po kawie oraz talerz po sałatce i wstawił je do zmywarki. Gdyby wszystkie tuńczyki na świecie nagle zniknęły, co jedliby na lunch ludzie na diecie? Może wróciliby do dobrych tłustych hamburgerów? Na samą myśl pociekła mu ślinka. Ale to mu przypomniało, że miał rozmrozić sos do makaronu.
O szóstej zaczął przygotowywać obiad. Wyjął składniki na sałatkę z lodówki i wprawnie porozrywał sałatę, posiekał szalotkę, pokroił ostrą zieloną paprykę na wąziutkie paseczki. Nieświadomie uśmiechnął się do siebie wspominając, jak w okresie dorastania uważał, że sałatka składa się z sałaty i pomidorów z kleksami majonezu. Jego matka była cudowną kobietą, ale nie miała powołania na kucharkę. Poza tym piekła mięso długo, żeby „zabić wszystkie zarazki”, toteż stek czy wieprzowina były suche i twarde, łatwiejsze do złamania ciosem karate niż do pokrojenia.
To Renata wprowadziła go w świat subtelnych zapachów, pysznego makaronu, delikatnego łososia, pikantnych sałatek lekko przyprawianych czosnkiem. Neeve odziedziczyła talenty kulinarne po matce, lecz Myles przyznawał się po cichu, że z czasem i on nauczył się robić cholernie dobre sałatki.
Dziesięć po siódmej zaczął naprawdę martwić się o Neeve. Pewnie trudno dziś złapać taksówkę. Dobry Boże, nie pozwól jej iść przez park w taki wieczór. Zadzwonił do sklepu, ale nikt nie odbierał. Zanim weszła, dźwigając naręcza ubrań i wlokąc za sobą pudła, gotów był dzwonić na komisariat i prosić, żeby policja poszukała jej w parku. Ugryzł się w język, żeby tego nie powiedzieć.
W zamian zrobił zdziwioną minę, kiedy odbierał od niej pakunki.
– Znowu święta? – zapytał. – Prezenty od Neeve dla Neeve? Wydałaś dzisiejszy utarg na siebie?
– Nie wymądrzaj się, Myles – fuknęła. – Powiem ci tyle, Ethel Lambston może i jest dobrą klientką, ale mam jej powyżej uszu.
Upuściła pudła na kanapę i pokrótce zrelacjonowała historię swoich wysiłków, żeby dostarczyć stroje klientce. Myles miał zaniepokojoną minę.
– Ethel Lambston! Ta nadęta baba, którą zaprosiłaś na Gwiazdkę?
– Właśnie.
Pod wpływem impulsu Neeve zaprosiła pisarkę na doroczne gwiazdkowe przyjęcie, jakie ona i Myles wydawali w swoim mieszkaniu. Przyparłszy biskupa Stantona do ściany i wyjaśniwszy mu, dlaczego kościół katolicki utracił znaczenie w dwudziestym wieku, Ethel odkryła, że Myles jest wdowcem, i przykleiła się do niego na cały wieczór.
– Nie wpuszczaj tej kobiety za próg – ostrzegł Myles – nawet gdybyś musiała obozować pod jej drzwiami przez następne dwa lata.
3
Denny’emu Adlerowi wcale nie podobało się harowanie za minimalną pensję plus napiwki w delikatesach na rogu Wschodniej Osiemdziesiątej Trzeciej i Lexington. Ale Denny miał problem. Był zwolniony warunkowo. Jego kurator, Mikę Toohey, po świńsku wykorzystywał władzę, daną mu przez stan Nowy Jork. Denny wiedział, że gdyby nie znalazł sobie posady, Toohey wypytywałby go o każde wydane dziesięć centów, więc pracował i nienawidził tego zajęcia z całego serca.
Wynajmował obskurny pokój w zapchlonym hoteliku na rogu Pierwszej Alei i Sto Piątej. Oczywiście kurator nie wiedział, że większość czasu wolnego od pracy Denny spędzał, żebrząc na ulicach. Co kilka dni zmieniał miejsce i przebranie. Czasami ubierał się jak włóczęga, nakładał brudne szmaty i dziurawe buty, wcierał kurz w twarz i włosy. Opierał się o ścianę budynku i wyciągał podarty kawałek kartonu z napisem: „Pomóżcie, jestem głodny”.
Frajerzy nabierali się jak złoto.
Kiedy indziej nakładał wyblakłe ubranie khaki i siwą perukę. Miał ciemne okulary, laskę i napis przypięty do płaszcza: „Bezdomny weteran”. Miseczka u jego stóp szybko wypełniała się ćwiartkami i dziesiątkami.
W ten sposób Denny zgarniał sporo drobnych. Brakowało mu dreszczyku przy planowaniu prawdziwej roboty, ale przynajmniej miał jakieś zajęcie. Tylko raz czy dwa, kiedy natrafił na pijaka z kilkoma dolarami, folgował swoim morderczym skłonnościom. Ale gliny nie przejmowały się pobitym czy zadźganym pijakiem albo włóczęgą, więc Denny praktycznie nic nie ryzykował.
Zawieszenie kończyło mu się za trzy miesiące. Potem mógł zniknąć z horyzontu i zaplanować porządny skok. Nawet kurator trochę się odprężył. W sobotę rano Toohey zadzwonił do niego do delikatesów. Denny dokładnie sobie wyobrażał chuderlawego Mike’a zgarbionego nad biurkiem w niechlujnym gabinecie.