– Rozmawiałem z twoim szefem, Denny. Mówi, że należysz do jego najsolidniejszych pracowników.
– Dziękuję panu.
Gdyby Denny stał przed biurkiem Tooheya, wykręcałby palce w geście nerwowej wdzięczności, doprowadziłby do zwilgotnienia swoje blade orzechowe oczy i rozciągnąłby wąskie wargi w służalczym uśmiechu. Teraz tylko bezgłośnie rzucił plugawe przekleństwo do słuchawki.
– Słuchaj, możesz nie zgłaszać się do mnie w poniedziałek. Mam napięty program i wiem, że na tobie mogę polegać. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu.
– Tak, proszę pana.
Denny odłożył słuchawkę. Karykatura uśmiechu wyżłobiła zmarszczki pod jego wystającymi kośćmi policzkowymi. Połowę swoich trzydziestu siedmiu lat spędził pod policyjnym nadzorem, zaczynając od pierwszego włamania w wieku dwunastu lat. Szarawa więzienna bladość na stałe wżarła się w jego skórę.
Rozejrzał się po delikatesach, popatrzył na obrzydliwie cukierkowe stoliki i ażurowe krzesła, biały laminowany kontuar, wywieszki zachwalające specjalność zakładu, dobrze ubranych stałych klientów zaczytanych w gazetach nad grzankami lub płatkami kukurydzianymi. Marzenia, co chciałby zrobić tym ludziom i Mike’owi Tooheyowi, przerwał mu okrzyk kierownika:
– Hej, Adler, rusz się! Te zamówienia same się nie dostarczą!
– Tak, proszę pana!
Odliczanie od „tak, proszę pana!”, pomyślał Denny, chwytając kurtkę i karton z papierowymi torebkami.
Kiedy wrócił do delikatesów, kierownik właśnie odebrał telefon. Popatrzył na Adlera ze zwykłą kwaśną miną.
– Mówiłem ci, żadnych prywatnych rozmów w godzinach pracy. Trzasnął słuchawką o dłoń Denny’ego.
Nikt nie dzwonił tutaj do niego oprócz Mike’a Tooheya. Denny warknął swoje imię i usłyszał stłumione „Cześć, Denny”. Natychmiast rozpoznał ten głos. Duży Charley Santino. Dziesięć lat wcześniej Denny dzielił celę w więzieniu Attica z Dużym Charleyem i od czasu do czasu robił dla niego różne rzeczy. Wiedział, że kumpel ma ważne powiązania z mafią.
Zignorował ponaglające spojrzenie kierownika. Przy kontuarze siedziało teraz niewielu klientów, stoliki też były puste. Denny czuł rozkoszną pewność, że Charley zaproponuje mu coś interesującego. Odruchowo odwrócił się do ściany i osłonił dłońmi słuchawkę.
– Tak?
– Jutro o jedenastej. Bryant Park za biblioteką. Wypatruj czarnego chevroleta rocznik osiemdziesiąt cztery.
Denny nawet nie zauważył, że uśmiecha się szeroko, kiedy połączenie zostało przerwane.
Przez cały śnieżny weekend Seamus Lambston siedział sam w mieszkaniu przy Siedemdziesiątej Pierwszej i West End Avenue. W piątek po południu zadzwonił do swojego barmana: „Jestem chory. Niech Matty mnie zastąpi do poniedziałku”. Piątkowej nocy spał dobrze, jak ktoś emocjonalnie wyczerpany, ale w sobotę obudził się w krańcowym przerażeniu.
Ruth pojechała do Bostonu w czwartek i została do niedzieli. Jeannie, najmłodsza córka, była na pierwszym roku na Uniwersytecie Massachusetts. Czek, który Seamus wysłał na opłacenie wiosennego semestru, nie miał pokrycia. Ruth wyprosiła nadzwyczajną pożyczkę z biura i szybko uzupełniła brak. Po płaczliwym telefonie Jeannie pokłócili się tak, że chyba słyszano ich na ulicy.
– Do cholery, Ruth, robię, co mogę! – krzyczał. – Interes marnie idzie. Z trzema dziewczynami na studiach czy to moja wina, że gonimy resztkami? Myślisz, że mam fabrykę pieniędzy?
Stali naprzeciwko siebie, przestraszeni, wyczerpani i załamani. Zawstydził go wyraz niesmaku w oczach żony. Wiedział, że nieładnie się zestarzał. Sześćdziesiąt dwa lata. Utrzymywał w formie swoje niespełna metr osiemdziesiąt wzrostu dzięki przysiadom i sztangom. Teraz jednak wyhodował brzuszek, którego nie mógł zrzucić, dawniej gęste piaskowe włosy przerzedziły się i przybrały brudnożółty odcień, okulary do czytania zaś podkreślały pulchność twarzy. Czasami spoglądał w lustro, a potem na zdjęcie swoje i Ruth w dniu ślubu. Oboje elegancko wystrojeni, oboje przed czterdziestką, dla obojga drugie małżeństwo, szczęśliwi i pełni zapału. Bar prosperował i chociaż Seamus obciążył go hipotecznie aż po dach, był pewien, że odkuje się za kilka lat. Cicha, schludna Ruth przypominała mu anioła po latach mordęgi z Ethel. „Pokój wart jest każdego wydanego centa”, powiedział adwokatowi, który go przekonywał, żeby nie zgadzał się na alimenty do końca życia.
Tak się cieszył, kiedy przyszła na świat Marcy. Dwa lata później niespodziewanie urodziła się Linda. Szokiem zaś było, kiedy zjawiła się Jeannie, zanim oboje ukończyli czterdzieści pięć lat.
Smukłe ciało Ruth zrobiło się masywne. Kiedy czynsz za bar podwoił się i po troił, a stali klienci odeszli, jej pogodna twarz przybrała wyraz ciągłej troski. Ruth chciała dać córkom tyle rzeczy, na które nie mogli sobie pozwolić. Często warczał na nią: „Dlaczego nie dasz im szczęśliwego domu zamiast kupy ciuchów?”.
Ostatnie lata z tymi wszystkimi wydatkami na studia były mordęgą. Po prostu nie wystarczało pieniędzy. A tysiąc dolarów miesięcznie dla Ethel, dopóki nie wyjdzie za mąż albo nie umrze, stało się kością niezgody. Ruth ciągle wierciła mu dziurę w brzuchu. „Idź do sądu, na litość boską – nalegała. – Powiedz sędziemu, że nie stać cię na wykształcenie dzieci, a ta pijawka zbija majątek. Ona nie potrzebuje twoich pieniędzy. Ma więcej, niż może wydać”.
Ostatni wybuch w zeszłym tygodniu był najgorszy. Ruth przeczytała w „Post”, że Ethel właśnie podpisała umowę na książkę za pół miliona dolarów zaliczki. Cytowano wypowiedź pisarki, że nowa książka będzie „laską dynamitu wrzuconą do świata mody”.
Dla Ruth to była ostatnia kropla. To i czek bez pokrycia.
– Idź pogadać z tą, tą… – Nigdy nie przeklinała, ale niewypowiedziane słowo zabrzmiało wyraźnie jak krzyk. – Powiedz jej, że pójdę do dziennikarzy i opowiem, jak cię wyzyskuje. Dwanaście tysięcy dolarów rocznie przez ponad dwadzieścia lat! – Z każdą sylabą jej głos nabierał ostrości. – Chcę rzucić pracę. Mam sześćdziesiąt dwa lata. Potem będą wesela i następne wydatki. Zarżniemy się na śmierć. Powiedz jej, że sama stanie się sensacją! Myślisz, że te wytworne magazyny zrobią wyjątek dla jednej ze swoich feministycznych autorek, która szantażuje byłego męża?
– To nie szantaż, tylko alimenty – usiłował tłumaczyć jej rozsądnie. Ale dobrze, porozmawiam z nią.
Żona miała wrócić w niedzielę późnym popołudniem. W niedzielę o dwunastej Seamus otrząsnął się z letargu i zaczął sprzątać mieszkanie. Dwa lata temu zrezygnowali ze sprzątaczki dochodzącej raz w tygodniu. Teraz dzielili między siebie obowiązki, przy stałym akompaniamencie narzekań Ruth. „Właśnie tego potrzebuję po tym ścisku w metrze na Siódmej Alei, żeby spędzać weekend na odkurzaniu”. W zeszłym tygodniu nagle wybuchnęła płaczem: „Jestem taka piekielnie zmęczona”.
O czwartej mieszkanie wyglądało przyzwoicie, choć wymagało odmalowania, a linoleum w kuchni się wystrzępiło. Budynek przeszedł na własność stowarzyszenia lokatorów, lecz Lambstonów nie stać było na wykupienie apartamentu. Dwadzieścia lat i nie mieli nic do pokazania oprócz kwitów za czynsz.
Seamus wystawił ser i wino na stolik koktajlowy w salonie. Meble były wytarte i odrapane, ale w miękkim świetle późnego popołudnia nie wyglądały najgorzej. Już za trzy lata Jeannie skończy szkołę. Marcy w tym roku była seniorką, Linda juniorką. Poganiasz życie, żeby szybciej odeszło, pomyślał.
Im bardziej zbliżała się pora przyjazdu Ruth, tym mocniej ręce mu się trzęsły. Czy żona zauważy w nim jakąś zmianę?