Skinął głową na potwierdzenie.
— A środowe lekcje religii? Wciąż o nich teraz myślę: i zastanawiam się, czy to, mimo wszystko, nie palec Boży. Nic na to nie poradzę. Ciągle się nad tym zastanawiam. A przecież zostałam ateistką. — Zaśmiała się i nagle zakręciła w kółko. — Chodźmy do łóżka, w tej chwili. Tu, w szpitalu. Weźmiemy sobie jakiś wystawny pokój, apartament…
Wyciągnął ku niej ręce, ale nagły gwałtowny podmuch wiatru cisnął w okno strugę deszczu. Nastąpiło to znienacka, bez uprzedzenia — po prostu nagłe oberwanie chmury. Celia wstrząsnęła się.
— Wola boska — powiedziała bezbarwnym głosem. — Musimy wracać do jaskini, prawda?
Minęli pusty szpital, długi, niewyraźnie oświetlony korytarz, wielką komnatę, w której ludzie usiłowali poukładać się wygodnie na polówkach i ławach, kilka mniejszych korytarzyków, aż wreszcie dotarli do gabinetu laboratorium.
— Ilu ludzi zabiliśmy? — zapytała Celia wychodząc z dżinsów. Odwróciła się, żeby poskładać ubranie w nogach łóżka. Jej pośladki były prawie tak płaskie jak u dorastającego chłopca. Kiedy znów odwróciła się do Dawida, zdawało się, że napięta skóra nie wytrzyma naporu żeber. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem podeszła i, stojąc przed nim nago, mocno przytuliła głowę siedzącego Dawida do swoich piersi. Na policzku poczuł jej łzy.
W listopadzie przyszły ostre mrozy, a zalana dolina oraz brak drogi i mostów chroniły szpital przed atakiem z zewnątrz, przynajmniej do wiosny. Ludzie znów opuścili jaskinię, praca w laboratorium posuwała się w dawnym, morderczym tempie. Embriony rozwijały się, rosły, gwałtownymi ruchami stóp i łokci przemieszczały się z miejsca na miejsce. Dawid pracował nad substytutami odczynników, którymi już zastępowano płyny owodniowe. Pracował dzień w dzień, tak długo, póki mgła nie zasnuła mu oczu albo dłonie nie odmówiły posłuszeństwa, albo też Walt nie kazał mu wynosić się z laboratorium. Celia pracowała teraz dłużej, nadal przestrzegając kilkugodzinnego odpoczynku w środku dnia, po którym wracała do pracowni i pozostawała tam niemal tak długo, jak Dawid.
Przeszedł obok jej krzesła i pocałował ją w czoło. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do niego, po czym wróciła do swoich liczb. Peter włączył wirówkę. Vlasic coś jeszcze poprawił przy ostatnim pojemniku z pożywieniem, które w stanie rozcieńczonym należało podać embrionom, po czym zawołał :
— Celia, możesz zacząć odliczać pisklaki?
— Chwileczkę — odparła. Zapisała coś, położyła ołówek na otwartej książce i wstała z krzesła.
Dawid był świadom jej obecności, tak jak zawsze, nawet jeśli własna praca całkowicie go pochłaniała. Czuł, że Celia wstaje, że chwilę stoi bez ruchu, a kiedy drżącym, zdradzającym niedowierzanie głosem wymówiła: “Dawid, Dawid” — on już zrywał się na nogi. Pochwycił ją, gdy osuwała się na ziemię.
Oczy miała otwarte, spojrzenie było niemal pytające, pytało o coś, na co on nie potrafił odpowiedzieć, na co ona sama nie czekała odpowiedzi. Wstrząsnął nią dreszcz I przymknęła oczy, a choć powieki jej drgały, więcej ich nie otworzyła.
6
Walt przyjrzał się Dawidowi i wzruszył ramionami.
— Wyglądasz jak półtora nieszczęścia — powiedział. Dawid nie zareagował. Wiedział, że wygląda jak półtora nieszczęścia. Czuł się jak półtora nieszczęścia. Patrzył na Walta, jakby obserwował go z wielkiej odległości.
— Dawid, weźmiesz się wreszcie w garść, czy nie? Tak po prostu się poddałeś? — Nie czekał na odpowiedź. Usiadłszy na jedynym w maleńkim pokoiku krześle, pochylił się do przodu, podparł brodę rękami i wbił wzrok w podłogę.
— Musimy im wszystko powiedzieć. Sara twierdzi, że będą kłopoty. Ja też tak sądzę.
Dawid stał przy oknie, wpatrując się w ponury krajobraz namalowany w barwach szarości, czerni i błota. Padało, ale deszcz był już czysty. Rzeka wyglądała jak szary, wirujący potwór, posępne odbicie posępnego nieba. Dawid ledwie ją dostrzegał ze swego okna na górze.
— Mogą próbować wedrzeć się do laboratorium — ciągnął Walt. — Bóg jeden wie, co może im wpaść do głowy.
Dawid ani drgnął. Dalej wpatrywał się w zasępione niebo. — Do jasnej cholery! Masz się natychmiast odwrócić i słuchać, co do ciebie mówię, ty dupo wołowa! Myślisz, że pozwolę,. żeby ta cała robota, cały plan, poszły na marne przez jedno bezmyślne posunięcie?! Myślisz, że nie zatłukę każdego. kto spróbuje to teraz zahamować?! — Walt zerwał się z krzesła w ataku furii, szarpnięciem odwrócił Dawida do siebie i wrzeszczał mu prosto w twarz. — Myślisz, że ci pozwolę tak tu siedzieć i zdychać?! Jeszcze nie dzisiaj. Gówno mnie obchodzi, co z sobą zrobisz za tydzień, ale dzisiaj jesteś mi potrzebny i jak mi Bóg miły, pójdziesz tam ze mną i tyle!
— Wszystko mi jedno — powiedział cicho Dawid.
— Zaraz przestanie ci być wszystko jedno! Bo te dzieciaki lada chwila powyskakują z worków, a te dzieciaki to Jest nasza jedyna nadzieja i ty o, tym dobrze wiesz. Nasze geny, twoje, moje, Celii, te geny to jest jedyne co stoi między nami a zagładą. I ja nie pozwolę, Dawid! Zabraniam ci!
Dawid czuł jedynie śmiertelne znużenie.
— Wszyscy jesteśmy martwi. Dziś czy jutro… Po co to sztucznie przedłużać? Cena jest zbyt wysoka, aby łakomić się na rok czy dwa.
— Żadna cena nie jest za wysoka!
Twarz Walta w oczach Dawida poczęła nabierać ostrości. Walt był blady, miał spopielałe usta, zapadnięte oczy. W policzku pojawił się tik, którego Dawid nigdy przedtem nie zaobserwował.
— Po co zmieniać plan i mówić im już teraz, przed czasem?
— Bo już wcale nie jest przed czasem, — Walt z całej siły tarł oczy. — Coś poszło nie tak, jak należy. Nie wiem co. Coś tam źle funkcjonuje. Wygląda na to, że będziemy mieli pełne ręce wcześniaków.
Wbrew samemu sobie, Dawid przeprowadził pośpieszną kalkulację.
— To dwudziesty szósty tydzień — powiedział. — Nie jesteśmy w stanie odebrać tylu wcześniaków.
— Wiem o tym: — Walt znowu usiadł, ale tym razem oparł głowę z tyłu i przymknął oczy. — Nie mamy wielkiego wyboru — powiedział. — Wczoraj straciliśmy jedno, dzisiaj troje. Musimy je stamtąd wydostać i potraktować jak wcześniaki.
Dawid wolno pokiwał głową.
— Które? — zapytał, chociaż już wiedział. Walt podał mu imiona i Dawid znów kiwnął głową. Wiedział, że to nie jego, nie Walta, nie Celii. — Jakie są plany? — zapytał w końcu siadając na krawędzi łóżka.
— Muszę się przespać — odparł Walt. — Potem zebranie, zapowiedziane na siódmą. Po zebraniu szykujemy salę dla armii wcześniaków. Jak tylko skończymy, zaczynamy je odbierać. To będzie rano. Potrzebne nam pielęgniarki, z sześć albo więcej — ile uda się znaleźć. Sara twierdzi, że Margaret by się do tego nadawała. Ja nie jestem przekonany.
Dawid też nie był co do tego przekonany. Czteroletni synek Margaret był jedną z pierwszych ofiar epidemii, drugie dziecko urodziła martwe. A jednak Dawid ufał doświadczeniu Sary.
— Myślę, że same między sobą wyznaczą pielęgniarki; powiedzą im, co robić, i przypilnują, żeby wszystko, było jak należy.
Walt coś wymamrotał i jedno ręka opadła mu z oparcia krzesła. Poderwał się gwałtownie.
— No dobra, Walt. Kładź się do mojego łóżka — powiedział, Dawid prawie niechętnie. — Ja zejdę do laboratorium, rozkręcę tam co trzeba. Przyjdę po ciebie o wpół do siódmej.
Walt nie protestował, tylko zwalił się na łóżko nie zadając sobie nawet trudu zdjęcia butów. Dawid ściągnął mu je. Skarpetki Walta składały się właściwie z samych dziur, ale pewnie grzały mu nogi w kostce. Dawid nie ruszył ich, naciągnął na Walta koc i poszedł do laboratorium.