Wspiął się na górującą nad jaskinią skałę za szpitalem i usiadł na chłodnym, gładkim wapiennym występie. Chłopcy odchwaszczali drugie pole. Praca w zespole szła im dobrze, rzadko przerywali ją rozmową, za to bardzo często wybuchali spontanicznym śmiechem. Od strony rzeki pojawił się sznureczek dziewcząt z koszykami jagód. Czarne jagody i proch strzelniczy — pomyślał znienacka Dawid i przypomniały mu się minione obchody Czwartego Lipca, pełne plam po jagodach, fajerwerków i siarki na pchły. No i ptaków. Drozdów, świergotków, słowików, gili.
Zobaczył trzy Celie, wdzięcznie rozkołysane pod ciężarem koszy — od największej do najmniejszej. Dawid zmitygował się: tak nie wolno myśleć. To nie były Celie, żadna z nich nie nosiła tego imienia. Nazywały się Mary, Ann i coś tam jeszcze. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć imienia trzeciej, ale to i tak nie miało znaczenia. Każda z nich była Celią. Ta w środku mogła go zaledwie wczoraj zepchnąć ze stogu; z tą po prawej mógł turlać się po błocie w zaciętej walce.
Kiedyś, przed laty, Dawid miał sen, w którym Celia-3 przyszła do niego nieśmiało i poprosiła, aby ją kochał. Posiadł ją w tym śnie, a potem przez wiele jeszcze tygodni kochał ją i kochał, i kochał w swoich snach. Budził się płacząc z tęsknoty za prawdziwą Celią. W końcu nie mógł już tego znieść. Odszukał Celię-3 i jąkając się zapytał, czy zechce do niego pójść — ona zaś cofnęła się pośpiesznie, niechętnie, z lękiem wypisanym na gładkiej twarzy zbyt wyraźnie, aby mogła udawać, że go nie czuje.
— Wybacz, Dawidzie. Zaskoczyłeś mnie.
Panowały wśród nich swobodne obyczaje, wolna miłość była wręcz zalecana. Nikt nie był w stanie, przewidzieć, ile dziewcząt i chłopców uniknie bezpłodności jakie będą proporcje płci. Walt mógł testować mężczyzn, ale ponieważ do badania płodności kobiet potrzebne były króliki, których nie mieli — orzekł, że najlepszym sprawdzianem będzie tu ciąża. Dzieci mieszkały razem i wolność obyczajów traktowały jak rzecz normalną. Ale tylko między sobą. Unikały starszych. Słuchając dziewczyny, która wciąż się od niego odsuwała, Dawid uczuł pieczenie pod powiekami.
Odwrócił się i wyszedł gwałtownie. Przez lata dzielące tamto wydarzenie od chwili obecnej nie odezwał się do Celii-3 ani słowem. Czasem zdawało mu się, że dziewczyna obserwuje go bacznie — obrzucał ją wówczas tępym spojrzeniem i pośpiesznie się oddalał .
C-1-traktował jak własne dziecko. Patrzył, Jak rośnie, ja uczy się chodzić, mówić, jeść łyżeczką. To była jego córeczka, jego i Celii. Z C-2 było bardzo podobnie. Bliźniaczka C-1, identyczna, choć nieco mniejsza. Ale C-3 była inna. Nie — poprawił się — to on sam inaczej na nią patrzył Widział w niej Celię — i to go bolało.
Zmarzł na tej skale. Uświadomił sobie, że słońce, dawno już zaszło, a na dole rozbłysły światła. Sceneria byłą sympatyczna, przypominała dawne pocztówki z cyklu “życia na wsi”: duży dworek z rozjarzonymi oknami, czerń, stodoły, bliżej — szpital i budynek dla personelu z wesołym, żółtym światłem w oknach. Z ociąganiem schodził w dolinę. Przegapił kolację, ale nie chciało mu się jeść.
— Dawidl — wołał go jeden z najmłodszych chłopców “piątka”: Dawid nie wiedział, z kogo chłopiec jest wyklonowany; niektórych mieszkańców doliny nie spotkał nigdy w tak młodym wieku. Zatrzymał się, a chłopiec minął go biegiem, krzycząc: — Doktor Walt cię prosi!
Walt był w swoim gabinecie na terenie szpitala. Na biurku i stole rozłożył karty choroby czwartego łańcucha klonów.
— Skończyłem — oznajmił. — Naturalnie, będziesz musiał sprawdzić.
Dawid rzucił okiem na ostatnie rubryki kart. H-4 i D-4.
— Powiedziałeś już tym chłopcom?
— Wszystkim powiedziałem. Oni to rozumieją. — Walt tarł oczy, — Nie mają przed sobą tajemnic — dodał. — Wiedzą, co trzeba, o cyklu menstruacyjnym u dziewcząt i o konieczności przeprowadzania obliczeń. Jeśli którakolwiek z dziewcząt może zajść w ciążę, oni do tego doprowadzą. — Spojrzał na Dawida i z cieniem goryczy dodał: — Od tej chwili wszystko jest w ich rękach.
— Co to znaczy?
— W-1 włączył kopię moich obliczeń do swoich notatek. Będzie się nią posługiwał.
Dawid pokiwał głową. Znowu rugowano starszych. Niebawem już do niczego nie będą potrzebni — dodatkowe gęby do wyżywienia, nic poza tym. Usiadł i przez dłuższy czas pozostawali z Waltem w pełnej zrozumienia ciszy.
Następnego dnia w klasie nic nie sugerowało zmiany. Żadnego parzenia — pomyślał cynicznie Dawid. Godzili się na łączenie ich w pary równie obojętnie jak bydło. Jeśli dwaj płodni chłopcy budzili w ogóle czyjąkolwiek zazdrość, zazdrość ta musiała być głęboko skrywana. Zrobił niespodziewany sprawdzian i przechadzał się po klasie, podczas gdy oni ślęczeli nad zadaniami. Zaliczą wszyscy — Dawid był tego pewien. Nie tylko zaliczą, lecz odpowiedzą znakomicie. Mieli właściwą motywację. Jako nastolatki uczyli się rzeczy, których on sam nie wiedział mając lat dwadzieścia kilka. W programie nie było nic zbędnego, nic, co rozpraszałoby uwagę. Praca w klasie, w polu, w kuchni, w laboratorium. Pracowali na zmianę, bez przerwy; stanowili pierwsze prawdziwie bezklasowe społeczeństwo. Uświadomił sobie, że kończą pisać klasówkę, i przywołał myśli do porządku. Dał chłopcom godzinę, a oni kończyli w czterdzieści minut. “Piątki” pisały trochę dłużej — były w końcu o dwa lata młodsze od “czwórek”.
Po lekcji dwaj najstarsi D udali się do laboratorium, a Dawid podążył za nimi. Rozprawiali nad czymś z powagą, póki się do nich nie zbliżył. Wytrzymał piętnaście minut pracy w milczeniu, po czym opuścił laboratorium. Za drzwiami przystanął i ponownie dobiegł go szmer cichych głosów. Wściekły udał się w drugą stronę korytarza.
W gabinecie Walta wybuchnął gniewem.
— Do jasnej cholery, oni coś knują! Czuję to przez skórę.
Walt przyjrzał mu się z obojętnym namysłem obserwatora. Dawid był wobec niego bezradny. Nic nie potrafił pokazać palcem, niczemu nie potrafił przypisać konkretnego znaczenia, a jednak miał instynktowne przeczucie, które nie dawało się uciszyć.
— W porządku — poddał się niemal z rozpaczą. — Ale popatrz tylko, jak oni przyjęli wyniki twoich testów. Dlaczego chłopcy nie są o siebie zazdrośni? Dlaczego dziewczyny nie zalecają się do tych dwóch kogutów?
Walt pokręcił głową.
— Ja już nawet nie wiem, co oni robią w laboratorium — ciągnął Dawid. — A Harry'ego oddelegowali na stanowisko dozorcy bydła. — Zgnębiony, przemierzał pokój wzdłuż i wszerz. — Wypierają nas.
— Liczyliśmy się z tym, że to kiedyś nastąpi — przypomniał mu łagodnie Walt.
— Ale jest tylko siedemnaście “piątek”, “czwórek” osiemnaście. Znajdzie się wśród nich sześcioro, może siedmioro płodnych. Z obniżoną średnią długości życia. Ze zwiększonym prawdopodobieństwem wad wrodzonych. Czy oni o tym nie wiedzą?
— Uspokój się, Dawidzie. Wiedzą doskonale. Ale to jest ich życie. Wierz mi, oni wiedzą. — Walt wstał i objął Dawida ramieniem. — Zrobiliśmy swoje, Dawidzie. To wszystko dokonało się dzięki nam. Nawet jeśli tylko trzy dziewczęta są płodne, mogą w sumie urodzić do trzydzieściorga dzieci. A w następnym pokoleniu wskaźnik płodności pójdzie w górę. Myśmy swoje zrobili, Dawidzie. A oni, jeśli chcą, niech ciągną to dalej.
Nim skończyło się lato, dwie dziewczyny z czwartego łańcucha były w ciąży. W dolinie odbył się festyn, nie mniej huczny niż obchody Czwartego Lipca zachowane w pamięci starszych. Gdy jabłka kraśniały na drzewach, Walt był już tak chory, że nie opuszczał pokoju. Kolejne dwie dziewczyny zaszły w ciążę; jedną z nich była ,.piątka”. Dawid całe godziny przesiadywał z Waltem. Nie ciągnęło go już wcale do laboratorium, a na zajęciach w klasie, gdzie “jedynki” stopniowo przejmowały obowiązki wykładowców, czuł się niepotrzebny.