— Niewykluczone, że będziesz musiał odebrać te dzieci już no wiosnę — rzekł Walt z ironicznym uśmieszkiem. — Trzeba by rozpocząć lekcje położnictwa. Walt-3, zdaje się, już gotowy.
— Poradzimy. sobie — odparł Dawid. — Nic się nie martw. Mam nadzieję, że przy tym będziesz.
— Kto wie. Kto wie. — Walt, na chwilę przymknął oczy i, nie otwierając ich, powiedział: — Miałeś rację co do nich, Dawidzie. Oni coś knują.
Dawid pochylił się ku niemu i mimowolnie zniżył głos.
— Co o tym wiesz!
Walt otworzył oczy i nieznacznie pokręcił głową.
— Mniej więcej tyle, co ty, kiedy przyszedłeś z tym do mnie po raz pierwszy na początku lata. Nic poza tym. Dowiedz się, co oni robią w laboratorium. Dowiedz się też, jak są traktowane ciężarne dziewczyny. To dwie ważne sprawy. I trzeba się śpieszyć. — Odwracając się od Dawida, dorzucił: — Mówił mi Harry, że opracowali nowy system imersyjno-podtrzymujący, który pozwala na wykluczenie sztucznego łożyska. Produkują ile się da. — Westchnął. — Harry'emu odbiło. Starość albo obłęd. W-1 nie potrafi mu pomóc.
Dawid wstał, ale zawahał się.
— Walt, sądzę, że już najwyższy czas, abyś mi powiedział. Co ci jest?
— Wynoś się stąd, do cholery — odpowiedział Walt, lecz jego głos stracił brzmienie, a siła, która powinna była wymieść Dawida z pokoju, gdzieś się ulotniła. Przez moment Walt wyglądał bezradnie i bezbronnie, zaraz jednak rozmyślnie zamknął oczy i tym razem jego głos zabrzmiał jak złowrogi pomruk. — Wyjdź. Jestem zmęczony. Muszę odpocząć.
Dawid długo szedł brzegiem rzeki. Już od tygodni, od miesięcy nawet, nie odwiedzał laboratorium. Nikt go tam nie potrzebował. Czuł, że zawadza. Przysiadł na zwalonym pniu i spróbował sobie wyobrazić, co oni myślą o ciężarnych dziewczętach. Na pewno je szanują. Nosicielki życia tak wśród nich nieliczne. Może Walt obawiał się powstania jakiejś nowej odmiany matriarchatu? Mogłoby do tego dojść. Dyskutowali nad tym problemem przed laty, w końcu jednak odsunęli go jako jedną z rzeczy, na które nie mieli wpływu. Mogłaby się zrodzić nowa religia, ale nawet gdyby starsi wiedzieli, że się na to zanosi, nie byliby w stanie nic uczynić. Co w końcu mieliby robić? Rzucał gałązki na gładką taflę wody, płynącą tej spokojnej, zimnej nocy bez jednej bodaj zmarszczki — i wiedział, że na niczym mu nie zależy.
Podniósł się ciężko i ruszył dalej, czując nagle, że jest mu zimno. Zimy były coraz sroższe, zaczynały się wcześniej, trwały dłużej i przynosiły więcej śniegu niż dawne zimy jego dzieciństwa. Ledwie człowiek przestał wzbogacać powietrze dymami i spalinami, atmosfera powróciła do stanu sprzed lat: zimy i lata były wilgotniejsze, niebo bardziej gwiaździste niż w najodleglejszych wspomnieniach Dawida, a każdej kolejnej nocy gwiazd pojawiało się jeszcze więcej niż poprzedniej; w dzień niebo było nieskończenie błękitne, nocą zaś aksamitnie granatowe, z blaskiem gwiazd nie znanym dawniej człowiekowi.
Skrzydło szpitala, w którym pracowali teraz W-1 i W-2. jarzyło się od świateł i w jego to stronę podążył Dawid. W pobliżu szpitala przyśpieszył kroku: za dużo było tych świateł, a widział też na tle okien sylwetki poruszających się ludzi, zbyt wielu ludzi, starszych.
W hallu natknął się na Margaret. Łkała bezgłośnie, nie bacząc na łzy płynące krętymi strużkami po policzkach. Nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat, ale wyglądała na więcej; Dawid z bólem pomyślał, że zaliczył ją do “starszych”. Kiedy zaczęli tak o sobie mówić? Czy to dlatego, że chcieli się jakoś odróżnić, a żadne nie pozwoliło sobie na nazywanie tamtych po imieniu? Klony! — rzekł brutalnie sam do siebie. — Klony! Istoty nie w pełni ludzkie. Klony.
— Co się stało, Margaret? — Uczepiła się jego ramienia, ale nie mogła mówić. Ponad jej głową Dawid ujrzał bladego i roztrzęsionego Warrena. — Co się stało?
— Wypadek w młynie. Jeremy i Eddie nie żyją. Kilkoro młodych odniosło rany. Jak poważne — nie wiem. Są tam, w środku. — Wskazał palcem w kierunku bloku operacyjnego. — Clarence'a zostawili. Zwyczajnie: przeszli obok i zostawili go. Myśmy go przynieśli, ale nie wiem… — Potrząsnął głową. — Zostawili go i tyle. Wzięli tylko swoich.
Dawid pobiegł korytarzem do gabinetu pierwszej pomocy. Sara zajmowała się Clarencem, a kilkoro starszych przechodziło to w przód, to w tył, ustępując jej z drogi.
Dawid odetchnął z ulgą. Sara od lat pracowała z Waltem: Była w tej roli najlepsza, zaraz po lekarzu. Zrzucił kurtkę i podszedł do niej.
— W czym mógłbym pomóc?
— Kręgosłup — powiedziała z napięciem. Była bardzo blada, ale pewnymi dłońmi tamponowała podłużną ranę w boku Clarence'a, po czym założyła na nią gruby opatrunek. — Tu trzeba szyć. Ale boję się, że to kręgosłup jest naprawdę groźny.
— Złamanie?
— Tak mi się zdaje. Obrażenia wewnętrzne.
— Gdzie, do cholery, podziewają się W-1 i W-2?
— Są ze swoimi. Mają, zdaje się, dwoje rannych. — Po dożyło dłoń Dawida na opatrunku. — Przytrzymaj to mocno przez chwilę. — Przycisnęła stetoskop do piersi Clarence'a, spojrzała mu w oczy i prostując się powiedziała: — Nic więcej nie mogę tu zrobić.
— Zaszyj tę ranę. Pójdę po W-1.
Dawid ruszył korytarzem, nie widząc starszych, którzy usuwali mu się z drogi. Przed drzwiami sali operacyjnej zatrzymało go trzech młodych mężczyzn. Poznał H-3 i zwrócił się do niego:
— Mamy tam człowieka, który prawdopodobnie umiera. Gdzie jest W-2?
— Kto? — zapytał H-3 z miną niewiniątka.
Dawid nie od razu przypomniał sobie imię. Patrzył w twarz chłopaka i czuł, że dłonie zaciskają mu się w pięści.
— Doskonale wiesz, o kogo mi chodzi. Potrzebny nam lekarz, a tam za drzwiami siedzi jeden albo dwóch. Jednego z nich chcę wywołać.
Uświadomił sobie jakiś ruch za plecami, a odwróciwszy się, zobaczył, że nadchodzi jeszcze czwórka : dwie dziewczyny i dwóch chłopców. Uniwersalni — pomyślał. Każde może robić to, co drugie.
— Poproście go tu do mnie — zażądał. Zobaczył, że jednym z nowo przybyłych jest Cl-2, i jeszcze surowszym tonem dodał: — Chodzi o Clarence'a. Sara twierdzi, że ma pęknięty kręgosłup.
Wyraz twarzy Cl-2 nie zmienił się ani na jotę. Cała czwórka zbliżyła się do Dawida. Otoczyli go, a za jego plecami H-3 oznajmił:
— Powiem im, Dawidzie, jak tylko skończą.
Dawid zrozumiał, że nic nie zdoła zrobić. Absolutnie nic.
8
Patrzył w ich gładkie, młode twarze, tak dobrze znajome żywe wspomnienia tych, których niegdyś znał. Jakby przechadzał się po własnej przeszłości, widział starych i starzejących się kuzynów nagle odmłodzonych, ale odmłodzonych z jakimś uszczerbkiem. Twarze znajome — a jednak obce, znane i niepoznawalne zarazem. Za plecami H — 3 rozwarły się drzwi i W-1 wyszedł z sali operacyjnej, jeszcze w fartuchu i masce chirurgicznej, która dyndała mu teraz pod brodą.
— Teraz mogę iść — oznajmił, na co grupka się rozstąpiła. W-1 nie zważał już na Dawida, skwitowawszy jego obecność jednym spojrzeniem.
Dawid pośpieszył za nim do gabinetu pierwszej pomocy. Obserwował, jak W-1 sprawnymi dłońmi obmacuje ciało Clarencea, sprawdza odruchy, z wprawą dotyka rdzenia pacierzowego.
— Będę operował — zdecydował z tą samą pewnością siebie. Gestem polecił S — 1 i W — 2, aby przenieśli Clarencea na salę operacyjną, a sam wyszedł.