Выбрать главу

Na widok W-1 Sara usunęła się na bok, a teraz odwróciła się powoli i zaczęła zsuwać rękawiczki, w których miała szyć ranę Clarencea. Warren przypatrywał się dwóm chłopcom, którzy okryli chorego i przytroczyli go dla bezpieczeństwa do ruchomego łóżka, po czym wywieźli z pokoju w drugi koniec korytarza. Sara skrupulatnie porządkowała gabinet. Nikt się nie odzywał. Kiedy skończyła, rozejrzała się niepewnie w poszukiwaniu następnego zajęcia.

— Mogłabyś zabrać stąd Margaret i położyć ją do łóżka? — zapytał Dawid, a Sara spojrzała na niego z wdzięcznością i skinęła głową. Kiedy wyszła, Dawid zwrócił się do Warrena.

— Ktoś powinien się zająć ciałami, umyć je, przygotować do pogrzebu.

— Jasne, jasne — przyznał apatycznie Warren. — Pójdę po Averyego i Sama. Zajmiemy się tym: Zaraz po nich pójdę i weźmiemy się za to. Ja… Dawid, co myśmy zrobili! — W tym miejscu jego apatyczny, martwy głos przeszedł niemal w skowyt. — Kim oni są?

— O co ci chodzi?

— Kiedy się zdarzył ten wypadek, byłem w pobliżu młyna: Urządziliśmy sobie z Averym mały piknik. Avery właśnie kończył robotę w tamtej okolicy. To ta zbutwiała część podłogi — wiesz, ten kawałek, gdzie rok czy dwa lata temu mieliśmy kłaść nowe deski. Coś się stało i puściła. I nagle znikąd — pojawiły się tam te dzieciaki. Na pewno nikt nie zdążył po nie pobiec, zawołać nawet. Żadnego sygnału a oni już na miejscu. Złapali tych dwoje swoich i pędem do szpitala, jakby im się portki paliły. Znikąd.

Na twarzy Warrena malowało się przerażenie, a kiedy Dawid po prostu wzruszył ramionami, Warren bez przekonania pokręcił głową i wyszedł z gabinetu, rzucając wpierw pośpieszne, ukradkowe spojrzenie w głąb korytarza, jakby chciał się upewnić, czy tamci go wypuszczą.

Gdy Dawid wszedł do poczekalni, zastał tam jeszcze kilkoro starszych. Lucy i Vernon siedzieli przy oknie, wpatrzeni w czarną noc. Od śmierci swojej żony Clarence zamieszkał z Lucy. Nie łączył ich romans; byli po prostu parą przyjaciół, którzy już w dzieciństwie zżyli się jak brat z siostrą, a teraz oboje potrzebowali oparcia. Lucy, pełniąc na zmianę role siostry, matki i córki; chuchała i dmuchała na Clarencea, obszywała go i spełniała wszystkie jego zachcianki. Co by z sobą poczęła, gdyby teraz umarł? Dawid podszedł ( ujął jej zimną dłoń. Lucy była bardzo szczupła, miała czarne włosy, jeszcze bez śladu siwizny i ciemnobłękitne oczy, które kiedyś, dawno, dawno temu, iskrzyły się ciągłym rozbawieniem.

— Idź do domu; Lucy. Ja tu poczekam i przyjdę do ciebie, jak tylko czegoś się dowiemy. Słowo honoru. Wpatrywała się w niego niewidzącym spojrzeniem. Dawid, bezradny, zwrócił się do Vernona. Brat Vernona zginął w wypadku, nie pozostawało tu nic do powiedzenia, nie można było pomóc.

— Daj jej spokój — powiedział Vernon. — Ona musi czekać.

Dawid usiadł, nie puszczając dłoni Lucy. Po krótkiej chwili Lucy łagodnie. oswobodziła dłoń i zwarła ją z drugą, aż knykcie obu pobielały. Nikt z młodych nie przyszedł do poczekalni. Dawid zastanawiał się, gdzie mogą czekać na wieści o stanie zdrowia swoich. A może nigdzie nie musieli czekać, może po prostu wiedzieli? Ze złością odrzucił tę myśl — nie wierzył w nią, ale nie mógł się jej pozbyć. Dużo później do poczekalni wszedł W-1 i, nie adresując swych słów właściwie do nikogo, oznajmił:

— On odpoczywa. Obudzi się dopiero jutro po południu. Idźcie do domu.

Lucy wstała:

— Pozwól mi przy nim zostać. Może będzie czegoś potrzebował, może nastąpi jakaś gwałtowna zmiana…

— Nie jest sam — odparł W-1. Odwrócił się do drzwi, przystanął, spojrzał za siebie i rzekł do Vernona: — Przykro mi z powodu twojego brata. — Po czym wyszedł.

Lucy stała niezdecydowana, póki Vernon nie ujął jej za ramię.

— Odprowadzę cię do domu — powiedział, na co ona skinęła głową. Dawid patrzył, jak odchodzą we dwoje. Zgasił światło w poczekalni i wolno poszedł korytarzem, nie mając żadnych planów, nie myśląc o pójściu do domu czy gdziekolwiek. Znalazł się nagle przed drzwiami gabinetu, z którego korzystał W-1, i zapukał. V — 1 otworzył drzwi. Dawid pomyślał, że W-1 wygląda na zmęczonego, ale nie był pewien, czy może tym tłumaczyć swoje zaskoczenie. Oczywiście, ma prawo być zmęczony. Trzy operacje. Wyglądał jak młody Walt, zbyt wyczerpany, zbyt jeszcze napięty, aby natychmiast położyć się spać, ale i nazbyt zmęczony, by rozładować napięcie spacerem.

— Mogę wejść? — zapytał niepewnie Dawid. W-1 kiwnął głową i, usuwając się na bok, wpuścił Dawida do środka. Dawid był w jego gabinecie po raz pierwszy.

— Clarence nie będzie żył — oznajmił W-1, a jego głos, który dobiegł Dawida od tyłu, gdyż W-1 był nadal przy drzwiach, tak bardzo przypominał głos Walta, że Dawid poczuł dreszcz czegoś, co mogło być lękiem, czy też raczej — jak sam siebie próbował przekonać — kolejnym zaskoczeniem.

— Zrobiłem, co mogłem — powiedział W-1. Obszedł biurko i zasiadł w fotelu.

Siedział spokojnie, wolny od neurotycznych odruchów, które cechowały Walta: żadnego bębnienia palcami, które w przypadku Walta było częścią rozmowy, równie ważną jak słowa. Żadnego pociągania za koniuszki uszu, pocierania nosa. Walt, któremu czegoś brakowało, w którym było coś martwego. W-1 siedział bez ruchu, z twarzą ściągniętą zmęczeniem, czekając cierpliwie, by Dawid zaczął mówić. Jak dorosły, który czeka na wypowiedź nieśmiałego dziecka.

— Skąd wasi ludzie dowiedzieli się o wypadku? — zapytał Dawid. — Nikt z nas jeszcze wtedy o nim nie słyszał. W-1 wzruszył ramionami. Dawał do zrozumienia, że uważa pytanie za nieistotne preludium dla zabicia czasu.

— Wiedzieliśmy, i tyle.

— Co robicie teraz w laboratorium? — pytał dalej Dawid, wychwytując we własnym tonie nutkę napięcia. Coś sprawiło, że czuł się natrętem, jego pytania brzmiały jak czcza pogawędka.

— Doskonalimy metody — odparł W-1. — Nic nadzwyczajnego.

I coś poza tym — pomyślał Dawid, ale nie nalegał.

— Aparatura jeszcze parę lat będzie w idealnym stanie powiedział. — A metody, aczkolwiek może nie najdoskonalsze z możliwych, są dostatecznie wydajne. Po co wprowadzać zmiany teraz, kiedy wszystko właśnie zaczęło się sprawdzać? — Przez moment zdawało mu się, że dostrzegł błysk zdziwienia w oczach W-1, ale moment ów minął zbyt szybko i już po chwili gładka maska znów przestała cokolwiek wyrażać.

— Pamiętasz, Dawidzie, jak dawno temu wasza kobieta zabiła jedno z nas? Hilda zamordowała dziecko, które było do niej podobne. My wszyscy odczuliśmy tamtą śmierć. I uświadomiliśmy sobie, że wy jesteście oddzielni. Jesteśmy inni niż wy, Dawidzie. Myślę, że sam to podejrzewałeś, teraz wyznaję ci prawdę otwarcie. — W-1 wstał. — I nie cofniemy się już do waszego poziomu.

Dawid również wstał, nogi miał jak z waty.

— O czym ty właściwie mówisz?

— Rozmnażanie drogą płciową to nie jest jedyne wyjście.

Fakt, że organizmy wyższe ewoluowały w tym kierunku, wcale nie oznacza, że jest to kierunek najwłaściwszy. Ilekroć jakiś gatunek wymierał, jego miejsce zajmował inny, wyższy.

— Klonowanie to jedna z najbardziej błędnych dróg w kierunku wykształcenia wyższego gatunku — powiedział powoli Dawid. — Tłamsi różnorodność, dobrze o tym wiesz. — Słabość ogarniająca nogi przenosiła się coraz wyżej, drżały mu ręce. Chwycił się brzegu biurka.

— Zakładając, że różnorodność jest cechą pozytywną. Być może nie jest — odparł W-1. — Słono płacicie za indywidualność.