Выбрать главу

— Pozostaje jeszcze degeneracja i wyginięcie gatunku mówił Dawid. — Znaleźliście już na to receptę? — Pragnął zakończyć tę rozmowę, uciec ze sterylnego gabinetu, nie widzieć już tej gładkiej, niemożliwej do rozszyfrowania twarzy o świdrującym spojrzeniu, które zdawało się przenikać jego myśli i uczucia.

— Jeszcze nie — odparł W-1. — Ale póki jej szukamy, możemy się oprzeć na osobnikach płodnych. — Wysunął się zza biurka i podszedł do drzwi. — Muszę odwiedzić swoich pacjentów — rzekł wypuszczając Dawida z gabinetu.

— Jeszcze chwila — zatrzymał się Dawid. — Czy możesz mi powiedzieć, co jest z Waltem?

— Nie wiesz? — W-1 pokręcił głową. — Ciągle zapominam, że wy się sobie nie zwierzacie. On ma raka. Nie do operowania. Są przerzuty. Walt dogorywa, Dawidzie. Myślałem, że wiesz.

Przez co najmniej godzinę Dawid wałęsał się bez celu, aż w końcu trafił do własnego pokoju, wyczerpany, lecz daleki jeszcze od chęci położenia się spać. Do świtu przesiedział w oknie, po czym udał się do pokoju Walta. Gdy Walt się obudził, Dawid zrelacjonował mu teorię W-1.

— Będą używać płodnych jedynie do uzupełniania zapasu klonów — powiedział. — Istoty ludzkie zostaną wśród nich pariasami. Zniszczą to, co tworzyliśmy z takim trudem.

— Nie dopuść do tego, Dawidzie. Na litość boską, nie wolno do tego dopuścić! — Walt wyglądał bardzo źle. Był tak słaby, że nie mógł usiąść. — Vlasic zwariował, więc żadna z niego pomoc. Musisz ich jakoś powstrzymać. Chcą pójść po linii najmniejszego oporu, chcą się wycofać i to teraz, kiedy wiemy już, że wszystko pójdzie jak należy.

Dawid nie był pewien, czy dobrze zrobił mówiąc to wszystko Waltowi. Koniec z tajemnicami — pomyślał. — Koniec.

— Jakoś ich powstrzymam — obiecał. — Nie wiem jeszcze jak i kiedy, ale to już niedługo.

Jakaś “czwórka” przyniosła Waltowi śniadanie, a Dawid wrócił do siebie. Położył się i przespał niespokojnie kilka godzin, po czym wziął prysznic i udał się do wejścia do jaskini, gdzie zatrzymała go jakaś “dwójka”.

— Przykro mi, Dawidzie — powiedział chłopiec — ale Jonathan twierdzi, że musisz wypocząć i nie wolno ci na razie pracować.

Dawid odwrócił się i odszedł bez słowa. Jonathan. W-1. Postanowili zamknąć mu dostęp do laboratorium — wolno im. Przewidzieli to razem z Waltem: jaskinia była nie do zdobycia. Pomyślał o starszych: było ich teraz czterdzieścioro czworo, w tym dwoje śmiertelnie chorych. Wśród pozostałych jeden niespełna rozumu. A więc czterdzieści jeden osób, w tym dwadzieścia dziewięć kobiet. Jedenastu sprawnych mężczyzn. Dziewięćdziesiąt cztery klony.

Całymi dniami wyczekiwał pojawienia się Harryego Vlasica, ale już od tygodni nikt go nie widywał, a Vernon przypuszczał, źe Vlasic przeniósł się na stałe do laboratorium. Tam właśnie przyjmował wszystkie posiłki. Dawid zrezygnował z czekania na niego, odszukał w stołówce D-1 i zaproponował mu pomoc w laboratorium.

— Lenistwo zanadto mi dokucza — wyjaśnił. — Przyzwyczaiłem się pracować dwanaście godzin na dobę albo i więcej.

— Powinieneś sobie odpocząć, korzystając z tego, że inni zdejmują z ciebie ciężar obowiązków — rzekł z ujmującym uśmiechem D-1. — Nie martw się o robotę, Dawidzie. Wszystko idzie jak należy. — D-1 zamierzał odejść, ale Dawid chwycił go za ramię.

— Dlaczego nie chcecie mnie tam wpuścić? Nie doceniacie postronnej oceny.

D-1 uwolnił ramię i, nie pozbywając się uśmiechu, odparł :

— Ty chcesz wszystko zniszczyć. W imię ludzkości, naturalnie. Ale i tak nie możemy ci na to pozwolić.

Dawid zwolnił uścisk. Patrzył, jak młody człowiek, który mógłby być nim samym, podchodzi do barku i zaczyna sobie nakładać dania na tacę.

— Pracuję nad pewnym planem — skłamał Waltowi, tak jak miał to jeszcze robić przez długie tygodnie. Walt słabł z dnia na dzień, miewał teraz silne bóle.

Ojciec Dawida prawie cały czas spędzał z Waltem. Posiwiał i postarzał się, ale zachował dobrą kondycję fizyczną. Mówił Waltowi o dzieciństwie, które razem spędzali, o nadchodzącym sezonie łowieckim, o recesji, która — jak się spodziewał — pomniejszy jego wpływy, o swojej żonie, zmarłej przed piętnastu laty. Był pogodny i zadowolony z życia, a Walt cieszył się chyba jego obecnością.

W marcu W-1 posłał po Dawida. Czekał w swoim gabinecie.

— Chodzi o Walta — powiedział. — Nie powinniśmy przedłużać jego cierpień. Niczym sobie na to nie zasłużył. — Próbuje doczekać narodzin dzieci — rzekł Dawid. — Chce mieć pewność.

— To już nie ma żadnego znaczenia — wyjaśnił cierpliwie W-1. — A tymczasem on cierpi.

Dawid przyjrzał mu się z nienawiścią i pomyślał, że nie byłby w stanie podjąć podobnej decyzji.

Przez kilka jeszcze chwil W-1 patrzył na niego badawczo, po czym zaproponował:

— A więc my podejmiemy decyzję.

Następnego ranka okazało się, że Walt zmarł we śnie.

9

Przyszła pora zieleni. Najpierw wierzby rozsnuły pośród smukłych gałązek lekką jak mgiełka arabeskę zieloności. Forsycje i krzewy mojżeszowe okryły się kwiatem, znacząc szare tło jasnymi plamami żółci i czerwieni. Wiosenne roztopy na północy i obfite marcowe deszcze sprawiły, że rzeka przybrała, lecz tylko do spodziewanego stanu. Nie była w tym roku niebezpieczna, nie niosła zagrożenia. Po raz pierwszy od września powietrze było balsamiczne i łagodne, pachniało mokrym lasem i żyzną ziemią. Dawid siedział na zboczu, skąd widać było farmę, i liczył oznaki wiosny. Na polu pasły się cielaki, które wyglądały jak wszystkie wiosenne cielaki od wiek wieków: chudonogie, pokraczne, nierozgarnięte. Na polach nie rozpoczęto jeszcze pracy, za to ; ogród cały się zielenił: seledynowa sałata, niebieskozielona kalarepa, zielone halabardy cebuli, ciemnozielone głowy kapusty. Najnowsze skrzydło szpitala, nie otynkowane jeszcze i surowe w porównaniu z wykończonymi ceglanymi : budynkami, było już wykorzystane; Dawid dostrzegł nawet w oknach kilkoro młodych ludzi ślęczących nad książkami. Mieli najlepszych wykładowców — spośród siebie samych — a także najlepszych studentów. Od siebie nawzajem uczyli się z zadziwiającą łatwością, znacznie łatwiej, niż przedtem od starszych.

Wychodzące ze szkoły grupki nie mieszały się ze sobą: czworo z jednego zestawu, troje z drugiego, dwoje z trzeciego. Odnalazł wzrokiem trzy Celie. Już nie potrafił ich rozróżnić: wszystkie były teraz dorosłe i identyczne. Przyglądał im się nie czując pożądania; nie kierowała nim nienawiść ani też miłość. Dziewczęta zniknęły w drzwiach stodoły, a Dawid przeniósł wzrok ponad farmę, ku wzgórzom po drugiej stronie doliny. Wzgórza stały we mgle, nie widać było ostrych krawędzi. Wyglądały łagodnie i zapraszająco. Już niedługo — pomyślał. — Już niedługo. Nim zakwitną magnolie.

W noc narodzin pierwszego dziecka odbyła się kolejna uroczystość. Starsi rozmawiali między sobą, śmieli się nawzajem ze swoich dowcipów, popijali wino. Klony zostawiły ich i świętowały w drugim końcu sali. Kiedy Vernon wziął gitarę i rozpoczęły się tańce, Dawid wymknął się na zewnątrz. Przez kilka minut wałęsał się po szpitalu, jak gdyby bez celu, a kiedy upewnił się, że nikt go nie śledzi, pobiegł w kierunku młyna i generatora. Sześć godzin — myślał. — Sześć godzin bez dopływu prądu i wszystko, co znajduje się w laboratorium, ulegnie zniszczeniu.

Do młyna zbliżał się ostrożnie, mając nadzieję, że wartka woda strumienia zagłuszy jego kroki. Budynek był bardzo duży, trzypiętrowy, okna znajdowały się trzy metry nad ziemią, na poziomie pomieszczeń biurowych. Parter wypełniała maszyneria. Na tyłach budynku pagórek wznosił się gwałtownie, tak że Dawid zdołał dosięgnąć poziomu okien, podciągnąwszy się na stromy występ, gdzie jedną ręką opierał się dla równowagi o ścianę, drugą zaś, wolną, sprawdzał okna. Znalazł wreszcie jedno, które, popchnięte, lekko podjechało w górę, i po chwili był już we wnętrzu ciemnego pokoju. Zamknął okno, po czym stąpając powoli z rozpostartymi rękami, aby w razie czego ominąć przeszkodę, przeszedł przez cały pokój do drzwi i nieznacznie je uchylił. Młyn pozostawał pod stałym nadzorem. Dawid miał nadzieję, że ci, którzy dziś pełnili dyżur, będą na dole, przy maszynach. Biura i korytarz tworzyły otwarte półpiętro nad słabo oświetloną studnią. Hall, pełen groteskowych cieni, sprawiał niesamowite wrażenie: głębokie zatoki ciemności sąsiadowały z miejscami, w których każdy, kto w odpowiednim momencie spojrzałby w górę, musiałby dostrzec Dawida jak na dłoni. Nogle Dawid zesztywniał. Usłyszał głosy.