Molly wpatrywała się w rzekę, próbując w wyobraźni odtworzyć jej wędrówkę przez wzgórza. Bezwiednie przeniosła wzrok w drugą stronę, ku przystani i łodzi, ale drzewa nie pozwalały ich dostrzec z drugiego piętra szpitala. Twarz i szyję Molly pokrywała warstewka potu. Molly uniosła włosy znad karku.
— Denerwujesz się? — Miriam objęła ją w pasie.
Molly na sekundę oparła głowę o policzek Miriam i zaraz się wyprostowała.
— Chyba tak.
— Ja na pewno — powiedziała Miriam.
— Ja też — dodała Marta, która również podeszła do okno i ujęła Molly pod ramię. — żałuję, że to właśnie nas wybrali.
Molly skinęła głową.
— To nie potrwa zbyt długo:
Było jej gorąco od bliskości ciała Marty i odwróciła się od okna. Pokój powstał dzięki usunięciu ścian działowych w trzech sąsiadujących z sobą salach szpitalnych; był długi, wąski i miał sześć okien, z których żadne nie było tego popołudnia nawet uchylone. Pod ścianą stało rzędem sześć wąskich, białych, bezwzględnie funkcjonalnych łóżek,
— Teraz was uczeszę! — zawołała Melissa z drugiego końca pokoju. Przez ostatnie pół godziny zajmowała się czesaniem i zaplataniem własnych włosów, a teraz odwróciła się do pozostałych dziewcząt jak na pokazie. W krótkiej białej tunice z czerwoną szarfą i w plecionych słomianych sandałach wyglądała chłodno i ślicznie. Włosy miała upięte do góry, a wpleciona w nie czerwona wstążka dobrze harmonizowała z ciemnymi zwojami warkoczy. Siostry Miriam cechowała fantazja i zmysł artystyczny. Były dyktatorkami mody. Najnowsza kreacja Melissy jeszcze w tym samym tygodniu ulegnie skopiowaniu przez inne siostry.
Marta roześmiała się zachwycona i usiadła patrząc, jak wprawne palce Melissy zaczynają układać jej włosy. W godzinę później, kiedy parami opuściły pokój, posuwały się jak jedna istota i były do siebie tak podobne, jak kłosy zboża.
W auli zaczynały się już gromadzić i inne grupki. Siostry Luiza śmiały się i machały; minęli je biegiem bracia Ralf, którzy na swe długie włosy przywdziali indiańskim zwyczajem plecione opaski; siostry Nora usunęły się z drogi, przepuszczając grupę Miriam. Były bardzo przejęte i pełne szacunku. Molly uśmiechnęła się do nich i spostrzegła, że jej siostry także się uśmiechają: były jednakowo dumne.
Gdy weszły na szerszą ścieżkę, prowadzącą ku schodom auli, dostrzegły kilka reproduktorek, które zerkały na nie spoza różanego żywopłotu. Głowy natychmiast się pochowały, a siostry jak na komendę odwróciły wzrok, nie zważając na nie i z miejsca puszczając rzecz w niepamięć. Idą bracia Barry — pomyślała Molly usiłując odszukać wśród nich Bena. Sześć małych Klar podbiegło i zatrzymało się gwałtownie, śledząc wzrokiem siostry Miriam, póki te nie weszły na schody i nie zniknęły w drzwiach.
Przyjęcie odbywało się w nowej auli, gdzie na miejsce krzeseł wstawiono stoły uginające się pod delikatesami, jakie podawano tylko w dni dorocznych świąt: Dzień Pierw. szych Narodzin. Rocznicę Założenia, Dzień Powodzi… Spojrzawszy w otwarte drzwi po przeciwnej stronie auli, Molly oniemiała: całą ścieżkę prowadzącą do rzeki zdobiły łojowe pochodnie i łuki z sosnowych gałęzi. Po uczcie miała się odbyć druga uroczystość, tym razem na przystani. Tymczasem aulę wypełniała muzyka, bracia i siostry tańczyli w końcu sali, a dzieci uwijały się między nimi, zajęte własnymi zabawomi, opartymi no im tylko znanych regułach. Molly uśmiechnęło się na widok swoich młodszych siostrzyczek szykujących się do gry w berka. Dziesięć lat temu mogło to być ona sama, Miri, Melissa, Meg, Marta. A Miriam, której one jak zwykle umknęły spod kontroli, Jest na pewno gdzieś indziej — załamuje w rozpaczy ręce albo tupie ze złości, że jej siostry znowu nie zachowują się jak należy. Miriam była o dwa lata starsza od reszty, swą odpowiedzialność nosiła jak ciężkie brzemię.
Kobiety ubrane były w białe tuniki z odświętnymi szortami i tylko siostry Susan wirując w tańcu zamiatały podłogę spódnicami: to brały się za ręce, to znów rozdzielały. Jak kwiat, który otwiera i zamyka swój kielich. Mężczyźni nosili tuniki dłuższe i prostsze, przepasane sznurami, z kt6rych zwisały skórzane sakiewki ozdobione emblematami poszczególnych rodzin. Tu widniała głowa jelenia, ówdzie zwinięta żmija, ptak w locie, wysoka sosna…
Bracia Jeremy opracowali skomplikowany taniec. nic tak efektowny Jak taniec kwiatów, za to wymagający skupienia i żelaznej kondycji. Byli już mokrzy od potu, gdy Molly zbliżyła się do kręgu obserwatorów. Braci Jeremy było sześciu. a sam Jeremy był zaledwie o dwa lata starszy od pozostałych — nie różnili się między sobą ani na jotę. W pomieszaniu wijących się ciał Molly nie potrafiła odnaleźć Jeda. który miał być jednym z jej towarzyszy podróży przez metaliczną rzekę.
Melodia zmieniła się i Molly wraz z siostrami wyszło na parkiet. Zmierzch przeszedł w noc, rozbłysły światła elektryczne — żarówki, osłonięte na czas uroczystości błękitnymi, żółtymi, czerwonymi i zielonymi lampionami. Muzyka przybrała na sile, coraz więcej osób wirowało w tańcu, podczas gdy inne grupki braci i sióstr zajęły miejsca przy biesiadnych stołach. Mali bracia Kirby rozpłakali się jak na komendę i ktoś zabrał ich z sali, aby położyć lóżek. Małe siostrzyczki Miriam siedziały teraz pod ścianą cichutkie jak myszki, zajadając ciastka palcami: wszystkie wzięły sobie różowe ciasto z różowym kremem, który kleił im się do palców, do policzków, do bródek. Byty mokre od potu, a w miejscach, gdzie ocierały buzie dłońmi, widniały smugi brudu. Jedna z dziewczynek była boso.
— Jak one wyglądają! — oburzyła się Miri.
— Wyrosną z tego — odparła Miriam, a Molly poczuła przez sekundę ukłucie czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Po chwili siostry Miriam rzuciły się wszystkie naraz do stołu, kłócąc się o wybór potraw. W końcu wszystkie miały na talerzach te same przysmaki: kebaby jagnięce, paszteciki z parówkami, koreczki z patatów polewane miodem, zieloną fasolę w strąkach, lśniącą od winnego sosu, maleńkie ciasteczka na gorąco.
Molly raz jeszcze spojrzała pod ścianę, na słaniające się ze zmęczenia małe siostrzyczki. Już po różowych ciastkach z kremem — pomyślała smutno. Jedna z siostrzyczek posłała jej wstydliwy uśmiech, a Molly odwzajemniła go, po czym wraz z siostrami poszła szukać miejsca do siedzenia, aby bankietować dalej i czekać finałowej uroczystości.
Roger, najstarszy ze wszystkich, pełnił rolę mistrza ceremonii.
— Wznoszę toast — oświadczył — za pomyślność naszych braci i naszej siostry, którzy o świcie wyruszą na poszukiwanie, a szukać będą nie nowych ziem do podbicia, nie przygód dla wykazania się odwagą, nie złota i srebra, lecz najcenniejszego ze skarbów: informacji, na którą wszyscy czekamy, która pozwoli nam rozkwitnąć tysiącem, milionem kwiatów! Jutro opuszczą nas jako bracia i siostra za miesiąc zaś powrócą, aby nas nauczać! Jed! Ben! Harvey! Tomasz! Lewis! Molly! Wystąpcie i pozwólcie, że wzniesiemy toast za was i za ten najcenniejszy dar, jaki przyniesiecie nam, swojej rodzinie!